Znamy się tylko z widzenia. Ze dwa lata temu spotkałem ich w Gdańsku. Szliśmy na spotkanie autorskie z wybitnym amerykańskim politologiem. Stanęli nam na drodze. Kiedy podeszliśmy bliżej, trochę się rozsunęli i zrobili nam wąskie przejście. Patrzyłem im w oczy. Nie wyrażały niczego poza zakłopotaniem kilkunastoletnich chłopców. Kiedy ich minęliśmy, największy głośno splunął i rzucił publiczne słowo. Amerykanin słowa nie zrozumiał, ale chwycił sens. Stęknął coś w rodzaju: „Lekko tu nie macie”.
Potem weszli za nami do sali, gdzie się odbywało spotkanie. Usiedli w ostatnich rzędach. Zaczęliśmy rozmawiać o amerykańskiej lewicy. Nie bardzo ich to interesowało. Coś basowali, ale nie na temat. Po chwili przyszło kilku policjantów. Wtedy się uspokoili. Kilka minut później wyszli. Najpierw największy. Za nim coraz mniejsi.
Potem spotkałem ich w Bytomiu. Wystawili pikietę przed klubem, w którym miałem rozmawiać z miejscowymi dziećmi. Przyjechała policja w kaskach i kamizelkach. Po prawej od wejścia pikieta. Po lewej policja. Wyszedłem, żeby ich zaprosić do rozmowy, bo dzieci pytały, o co tym państwu chodzi. Nie skorzystali.
Jakoś w tym czasie dwa czy trzy razy przyszli też pod mój dom. Nic strasznego. Ze trzy raz krzyknęli „Żaku, ty komuchu!”. I poszli. Do naruszenia ciszy nocnej nie doszło. Bo to był wieczór. Nie noc.
Kilka razy spotkałem ich też przypadkiem w różnych miejscach. Raz miałem stracha. Dworzec w Katowicach. Noc. Spóźniłem się na pociąg. Czekam na następny. Wychodzę na papierosa. Patrzę – są. Glany, łyse głowy, bojówki, szaliki, szelki, czarne koszulki z pogańskimi znakami i germańskim pismem. Wokół żywej duszy. Zaciągam się i patrzę. Idą do mnie. Czuję, że to chwila małej próby. Podchodzą. Duży idzie pierwszy. Zawsze jest wśród nich jeden wypasiony, umięśniony, duży i grupka niedożywionych chudzielców. „Pan Jacek?”. Otaczają mnie. Przytakuję. „Da mi pan autograf?”. Żart? Podstęp? Nie. Gruby wyciąga bilet, wyrywa chudzielcowi długopis z kieszeni. „Może pan napisać »dla Zosi«. Mama bardzo pana lubi”. Napisałem „Dla Zosi z sympatią”. Szczerze. Czułem autentyczną sympatię dla pani Zosi, która jest mamą Grubego i moją wybawczynią.
Dawniej tego nie było. To znaczy, pewnie było, ale niewidoczne. Poza czasem wojny domowej lat 40. i epizodem 1968 r. siedziało pochowane po kątach. To, co znamy z historii międzywojnia, nie zapadło się przecież pod ziemię. Jak nie wyparował jeden z moich profesorów, który przed wojną, jako młody pepeesowiec, stracił zęby, broniąc żydowskich studentów przed narodowcami, tak nie wyparowali ci, którzy bili go kastetami i okładali stalowymi laskami. Ale byli cicho.
Swojskie marsze
Po Sierpniu zaczęli wydawać szowinistyczne gazetki i kolejne listy Żydów. Sprzedawali je w związkowych, a potem kruchcianych księgarniach obok dzieł swoich mistrzów – Dmowskiego, Koniecznego, Giertychów. Znów mieli swoje narodowe parafie, swoich „Prawdziwych Polaków” wśród liderów Solidarności, swoich narodowych proboszczów i biskupów, swoje narodowe msze, pielgrzymki, literaturę, kursy „prawdziwej historii” Narodu (dużą literą) i historyczne obchody. Znów byli. Ale tylko byli.
Po 1989 r. zaczęli wychodzić z kruchty. Najpierw na stadiony i osiedlowe podwórka. To były ich kąty w państwie, którego nie akceptowali jako „zażydzonego”, kosmopolitycznego, złodziejskiego, wrogiego. Stopniowo budowali swoją Polskę w Polsce. Długo żyli obok. My wchodziliśmy do OECD, Unii Europejskiej, NATO. Oni wchodzili coraz głębiej w nasz świat, który nie chciał ich nawet zauważyć. A jeśli ich zauważał, to tylko po to, żeby rytualnie potępiać. Ich hasłem była „Naszość”, jak się nazwała jedna z lokalnych grup. Zawsze mieli swoje wypustki w oficjalnym świecie. ROP, KPN, AWS, „Gazeta Polska”, „Nasz Dziennik”, Radio Maryja, chwilami „Rzeczpospolita” i „Wprost” puszczały do nich oko, czasem dawały im głos, czasem ich broniły półgębkiem. Ale zawsze ostrożnie: „tak, ale” albo „nie, ale”.
Parę lat temu zaczęli ze swoich kątów wyłazić, gdy zobaczyli, że robią to inni. Emancypacje zawsze się wzajem napędzają. Emancypacja po lewej napędza emancypację po prawej. I na odwrót. Kiedy z szaf zaczęły wychodzić mniejszości seksualne i kulturowa lewica, oni wyszli ze swojej.
Gdy w głównym nurcie rosła siła pisowskiej i radiomaryjnej prawicy, na uboczu emancypowała się nowa młodzieżowa lewica – wielokulturowa, tęczowa, ponowoczesna, wielkomiejska, kosmopolityczna. Gdy ta nowa lewica wyszła na ulice w Manifach i Paradach Równości, oni ruszyli w swoich marszach swojskości. Mieli już za sobą zwycięską walkę o stadiony i osiedlowe podwórka, gdzie bezkarnie terroryzowali rówieśników o innych poglądach. Teraz zaczęli walczyć o ulice.
Znosili nową lewicę, póki siedziała po domach i w klubach, jak oni od lat siedzieli po kruchtach i na stadionach. Gdy się pojawiła w przestrzeni publicznej – zaatakowali. Kiedy geje wzywali „zobaczcie nas”, oni zaczęli się domagać, byśmy ich też zobaczyli. Geje mówili do nas billboardami, a oni kamieniami rzucanymi w Parady i Manify.
Tak się złożyło, że władza właśnie się do nich zbliżała. Jan Rokita, już prawie „premier z Krakowa”, oburzał się na Paradę w Krakowie i chwalił tych, którzy jej stanęli na drodze. Lech Kaczyński, jako prezydent Warszawy, zakazał Parady w stolicy. Ale emancypacja lewicowej mniejszości była dla prawicowej władzy nie do zatrzymania. Oni postanowili wyegzekwować to, czego prawicowi politycy wyegzekwować legalnie nie mogli. Próbowali tę emancypację fizycznie zatrzymać. Ryszard Kalisz, jako szef MSW w rządzie Belki, wysłał policję do ochrony zakazanej przez Kaczyńskiego parady. Dzięki niemu krew się nie polała. Ale kamienie, petardy i grube słowa w stronę paradujących leciały nad kaskami policjantów.
Kiedy Roman Giertych został wicepremierem, ich status się zmienił. Przestali być marginesem. Stali się żywym ramieniem władzy. Poczuli się częścią państwowego porządku. Na stadionach, podwórkach, ulicach. Poczuli, że państwo jest ich. Przynajmniej częściowo. A może być całkowicie. I powinno. Nie chcieli już siedzieć w szafie. Chcieli dyktować porządek. Nie tylko bronić tożsamości. Z defensywnego stali się ruchem ofensywnym.
Katastrofa w Smoleńsku nie była dla nich ważna. Z elitą, która zginęła, się nie identyfikowali. Lech Kaczyński – filosemita demonstrujący społeczną wrażliwość – nie był człowiekiem z ich bajki. Prezydent Kaczorowski, który oddał insygnia w ręce „zażydzonej” władzy – tym bardziej. A reszta to dla nich mięczaki, kosmopolici, zgnili demokraci i sługusy Zachodu lub Rosji. Ale kiedy PiS pod hasłem „zamachu smoleńskiego” zakwestionował polityczny porządek, chętnie się przyłączyli. Na Krakowskim Przedmieściu znaleźli się w głównym nurcie. Puszczanie do nich oka przez werbalnie demokratyczną prawicę zamieniło się w sojusz.
Boje radykałów
Wielką demonstracją nowego sojuszu stał się organizowany m.in. przez Republikanów Marsz Niepodległości 2011 r. Nareszcie poczuli się naprawdę włączeni. Bo byli tam wszyscy, od parlamentarnych tradycjonalistów i pisowskich publicystów po zdeklarowanych faszystów i antydemokratów wszelkiej proweniencji. Wóz TVN nie spłonął przypadkiem. Spłonął jako totem całego zła demokratycznej zgnilizny.
Przebieg późniejszej debaty dał im poczucie politycznej siły i umocnił wiarę w swoją moralną wyższość. Większość mediów zdominowanych przez sieroty po PO-PiS stanęła po ich stronie, eksploatując legendę patriotów zaatakowanych przez lewackie bojówki lub narrację chuligańskich bijatyk między wartymi siebie zadymiarzami z prawicy i lewicy. Ich pozycję jako obrońców tradycyjnych wartości przed inwazją amoralnej militarystycznej, kosmopolitycznej lewicy usankcjonował bliski Republikanom minister sprawiedliwości. Premier Tusk od Jarosława Gowina nie odciął się, chociaż to między innymi narodowcy krzyczeli: „Donald, matole, twój rząd obalą kibole”, a związki kiboli z mafiami narkotykowymi nie były już tajemnicą. W aresztach siedzieli antyfaszyści. Narodowcom nic się nie stało. To im dodało skrzydeł i dało poczucie bezkarności.
Wtedy nasiliły się ataki na anarchistyczne squaty w Poznaniu, Warszawie, Wrocławiu, na kluby „Krytyki Politycznej”, na imigrantów, kolorowych studentów, lokale i liderów mniejszości seksualnych. Prawicowa władza reagowała tak, jak od 10 lat zwykle reaguje w takich sytuacjach. Bagatelizowała i życzliwie patrzyła na tępienie cudzymi rękami rosnącej w siłę młodzieżowej lewicy, z którą nie umiała sobie dać rady. Jednego dnia prawicowe bojówki atakowały prowadzony przez „Krytykę Polityczną” warszawski Nowy Wspaniały Świat. Drugiego burmistrz Śródmieścia wymawiał klubowi lokal i bardzo się starał, by „Krytyka” nie wygrała konkursu o inny, dający podobne możliwości.
Po podwórkach, stadionach i ulicach radykalna prawica zaczęła bój o uniwersytety. Na długo przed najściem na wykład Magdaleny Środy pod presją radykałów rektor Uniwersytetu Warszawskiego odwołała wykład słynnego filozofa z Princeton prof. Petera Singera. Rektor Uniwersytetu Gdańskiego, który nie przyjął studenta odmawiającego złożenia ślubowania akceptującego wartości demokratyczne, znalazł się w ogniu radykalnej krytyki także ze strony PiS, prawicowych mediów i znacznej części środowiska akademickiego. Z obawy przed atakiem rektor lubelskiego UMCS odwołał spotkanie z prof. Janem Hartmanem, którego radykałowie sobie nie życzyli.
Rektorzy znaleźli się pod dramatyczną presją. Starzy endecy, ultrakonserwatyści, katoliccy fundamentaliści, pisowscy tradycjonaliści z tytułami naukowymi i młodzi narodowcy – reprezentujący studentów lub młodych pracowników i zasiadający w senatach i radach wydziałów – na ogół są jeszcze w mniejszości, ale mają dość siły, żeby blokować np. odnowienie doktoratu Zygmunta Baumana w Warszawie, co byłoby raczej zaszczytem dla UW niż dla profesora nienadążającego z odbieraniem zagranicznych nagród i honorowych doktoratów wielkich uniwersytetów. A jeśli ponoszą porażkę, do akcji wkraczają bojówki. Niewielu jest takich rektorów i prezydentów miast, którzy (jak na wrocławskim wykładzie Baumana) staną twarzą w twarz z bojówkarzami i się przed nimi nie cofną.
Ministerstwo Nauki długo udawało, że nie widzi problemu. A może go nie widziało. Dopiero po wrocławskim skandalu minister Kudrycka uznała za stosowne wyrazić ubolewanie. Ale nie była odosobniona. Dopiero w zeszłym roku, po krwawym ataku na squat we Wrocławiu, nowy minister administracji Michał Boni nakazał wojewodom zwrócenie szczególnej uwagi na faszyzujący ekstremizm. Za Bonim poszedł premier i nowy szef MSW Bartłomiej Sienkiewicz.
Zaczęły się ujawniać fikołki wyczyniane przez organy ścigania i wymiar sprawiedliwości, żeby prawicowym bojówkom nie przeszkadzać, nie drażnić kiboli, kryć sprawców szowinistycznych ataków i ich powiązania, nie widzieć faszyzujących wydawnictw i znaków na murach. W Poznaniu, jeszcze całkiem niedawno, ukarano nawet artystów zamalowujących faszystowskie graffiti. A gdy po zakłóconym przez radykałów poznańskim wykładzie Baumana śledziła go tajemnicza grupka, policja była bezradna. Każdy może chodzić, gdzie chce. Nawet jeżeli można się spodziewać, że finałem spaceru będzie fizyczny atak w ustronnym miejscu.
Zdobywanie przyczółków
Teraz aparat państwa dostał od władzy sygnał, że przymykanie oczu jest złe. Ale mleko się rozlało. Wyjście z szafy i poczucie bezkarności dało faszyzującym ruchom szansę zwerbowania i indoktrynowania dziesiątek tysięcy młodych ludzi. Przez lata nikt faktycznie nie nadzorował setek „szkół walki” i „obozów przetrwania” szkolących narodowców. Izolowane grupki stworzyły ogólnopolską, częściowo paramilitarną sieć mającą tysiące żołnierzy oraz sympatyków w świecie przestępczym, aparacie państwa, biznesie, polityce, Kościele, mediach, edukacji i sporcie.
W żadnym wyobrażalnym scenariuszu NOP, UPR ani żadna inna otwarcie antydemokratyczna prawica wyborów w Polsce nie wygra i zapewne w najbliższych wyborach nie zdobędzie mandatu. Ale zdobywa kolejne przyczółki, które kontroluje lub w których się dobrze czuje. Bój o uniwersytety dopiero się zaczął. I nie będzie łatwy. Bo na uczelnie wkraczają roczniki o mniej demokratycznych postawach. Obserwuje to wielu wykładowców i potwierdza m.in. Diagnoza Społeczna.
Przyczyn z pewnością jest wiele. Stan polskiej demokracji zniechęcający nawet wielu szczerych demokratów. Obecność języka rasistowskiego (pos. Górski: „koniec ery białego człowieka”) i szowinistycznego (Rokita: „Niemcy mnie biją!”) w głównym nurcie. Rutynowa obrona narodowców przez pisowskich publicystów i polityków. Zrównywanie ich z lewicą kulturową w dyskursie Platformy. Obecność nacjonalistycznego języka w mediach. Długotrwałe przymykanie oczu na polityczne dewiacje kiboli. Szkoła kształtująca postawy autorytarne, opowiadająca nacjonalistycznie odczytaną historię, na lekcjach religii umacniająca koncept „Polaka katolika”, zaniedbująca myślenie krytyczne, lekceważąca objaśnianie społeczeństwa i ludzkiej kondycji, poświęcająca pedagogikę na rzecz dydaktyki, a nawet przedszkole, które nie ucząc empatii i zaufania, buduje postawy niechętne obcym i uczy chowania się przed światem w hierarchicznej strukturze.
To wszystko nakłada się na kryzys oraz autorytarne tradycje importowane z folwarku, z II RP, z PRL. I jeszcze kompletna próżnia w rubryce „inne oferty” społecznego zaangażowania nastolatków. Bo szkoła trwa kilka godzin dziennie, a potem nie ma już nic za darmo.
To wszystko trzeba wziąć pod lupę i zmienić, jeżeli chcemy zahamować narastanie problemu. Nie jesteśmy pierwsi, którzy się z nim borykają. Przed nami byli Skandynawowie, Anglicy, Francuzi. Tym, którzy podeszli do sprawy poważnie i systemowo, udało się zatrzymać zarazę. Nam też się może udać, jeśli nie ulegniemy złudzeniu, że obroni nas przed nim policja, Kodeks karny, prokuratura i sądy. Te instytucje powinny bronić nas przed skutkami, przed fizyczną agresją „onych”, ale przyczyny ich istnienia musimy pokonać my wszyscy.