Ci, co nie lubią PiS, na wybory do Senatu na Podkarpaciu popatrywali z pewną nadzieją. Okręg ten to wprawdzie bastion-matecznik-twierdza partii Jarosława Kaczyńskiego, ale część komentatorów spodziewała się, że dzięki klęsce urodzaju kandydatów prawicowych głosy na nich tak się rozproszą, że kto wie, może się nawet zakończy minimalnym zwycięstwem popularnego w okręgu kandydata PSL i PO Mariusza Kawy.
Nic takiego się nie stało. Zdzisław Pupa z PiS triumfował bez najmniejszych problemów, zdobył ponad 60 proc. głosów. Kawa miał 21, a Kazimierz Ziobro z Solidarnej Polski – 11 proc. Reszta stawki się nie liczyła, PJN z 1,32 proc. może bez żalu zwinąć sztandary, pożegnać się z obecnym szyldem i dołączyć do Jarosława Gowina.
Zwycięstwo PiS w jednym z podkarpackich okręgów można bagatelizować, układu sił w Senacie nie zmieni; w odróżnieniu od wyborów w Rybniku i Elblągu nie było tu kandydata PO (Kawa jest z PSL), nie przyjechał Donald Tusk.
Trzy sprawy rzucają się jednak w oczy: skala zwycięstwa PiS, słaby wynik ziobrystów i demobilizacja wyborców koalicji.
W 2011 r. w tym okręgu kandydat PiS zdobył tu 49 proc., Kawa – 36,5 proc., a reprezentant partii Marka Jurka – 14,3 proc. W wyborach do Sejmu PiS miał 48 proc., PO – 27 proc., PSL – 11 proc. To był drugi najlepszy wynik PiS w kraju po okręgu nowosądeckim (51 proc.). Teraz PiS poszybował na poziom 60 proc., nokautując zarówno prawicową drobnicę, jak i rywala popieranego przez koalicję.
Ziobryści rzucili na Podkarpacie wszystkie swoje – wątłe jak się okazało – siły i przegrali bardzo wyraźnie. Mimo że kandydat nazywał się tak samo jak lider partii, mimo intensywnej kampanii wszystkich najpopularniejszych polityków tej partii i mimo że jest to najbardziej przyjazny dla prawicy obszar kraju.