Nie da się drugi raz wejść do rzeki, która poniosła Pierwszą Solidarność. Bo tej rzeki nie ma. Zostały wyżłobione w ludzkiej świadomości i w książkach suche jak pieprz kaniony. Nieszczęściem Drugiej Solidarności jest od blisko ćwierć wieku, że tego nie zauważyła. I że jej Wałęsa nie rozwiązał, kiedy zabierał znaczek Solidarności „Gazecie Wyborczej”. Dziś widać, że było to także nieszczęście dla Polski.
Z majestatycznego, ogólnonarodowego, niepodległościowego, antysowieckiego, patriotycznego, ludowego, na pół powstańczego ruchu, który przybrał postać związku zawodowego – bo tylko taką dało się wynegocjować z władzami – w wolnej Polsce nie mogło wiele pozostać. Zresztą, zanim jeszcze ta wolna Polska wybuchła, już niewiele z niego zostało. Andrzej Wajda pokazał to w filmie o Wałęsie. Gdy zatrzymany 13 grudnia 1981 r. wódz Solidarności na jakiejś rogatce zaczyna wzywać pomocy z okna limuzyny, tłum zwraca się przeciw niemu. Tak było. Po roku zawieruchy i coraz trudniejszego życia Polacy w większości woleli święty spokój.
Do czasu Okrągłego Stołu w nielegalnych strukturach Solidarności i „niezależnego społeczeństwa” przetrwało może kilkadziesiąt tysięcy. Może miliony patrzyły na te tysiące życzliwie, ale się nie wychylały. Nie tylko ze strachu, konformizmu i interesowności. Także z poczucia beznadziejności. Bo wielka Solidarność była wyrazem wielkiego marzenia Polaków, ale kto je wyrażał, uchodził za prowokatora. Prawda o naszych marzeniach uzasadniała represje i groziła sowiecką interwencją. Naprawdę chodziło przecież o – najogólniej mówiąc – zrzucenie sowieckiego jarzma, które obwinialiśmy o wszystkie polskie nieszczęścia: od pijaństwa i braku szynki w sklepie po wyludnianie się wsi, spóźnianie się pociągów i ciągły brak mieszkań.