Jeśli chodzi o rząd, to już wiadomo, że gwiazdą jest Elżbieta Bieńkowska. To ona ma uratować Platformę, rząd, a może i premiera Tuska osobiście, choć premier na razie nie wygląda jeszcze na kogoś, kto nadaje się już tylko do pospiesznej reanimacji.
Skoro jednak Bieńkowska ma być głównym atutem odnowionego gabinetu – choć i inne atuty by się znalazły, bo wyśmiewana rekonstrukcja wcale nie wypadła aż tak źle – to należy panią wicepremier już zacząć rozstrzeliwać. Obowiązek oddania pierwszego wystrzału wzięło na siebie PiS, bo największej partii opozycyjnej ten przywilej niewątpliwie się należy. Sięgnięto jednak po amunicję mocno zwietrzałą: Bieńkowska rzekomo nie ma zasług, bo wszystko było już przygotowane przez PiS, ona przyszła na gotowe i jej zasługą jest co najwyżej to, że nie wszystko zepsuła – snuł swą opowieść prezes Jarosław Kaczyński i dawał rozliczne przykłady. Jak się okazało nieprawdziwe.
Wicepremier Bieńkowska i jej ludzie pokazali, że nie tylko są merytorycznie przygotowani do walczenia o unijne pieniądze i ich niezłego wydawania, ale także do ostrych i szybkich polemik, czego ospały raczej rząd Tuska dotychczas nie praktykował. Konferencję Kaczyńskiego rozbito szybkimi twittami ze sprostowaniami, jak to uprzejmie pisano, „nieprawd”, dzięki którym dziennikarze mogli się czegoś nauczyć i zadawać konkretne pytania, a nie tylko słuchać wywodów prezesa. Pierwszy atak PiS zdecydowanie się więc nie udał, konferencję ośmieszono, podziw dla Bieńkowskiej wzrósł.
Aż dziw więc bierze, że następnego dnia po tę samą metodę sięgnął SLD, rzucając w dodatku na front rzecznika Dariusza Jońskiego. Niewiele pomogło wsparcie eurodeputowanego Liberadzkiego, który był kiedyś ministrem transportu, ale jakoś nie został zapamiętany ze szczególnych osiągnięć.