Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Takie różne sceny

Tydzień w polityce według Paradowskiej

Po zjazdowo-rekonstrukcyjnych emocjach w polskiej polityce nastało uspokojenie. Ministrowie powołani i zaprzysiężeni, kolejne etapy walki o władzę w PO, ale już na niższych szczeblach, odłożone przynajmniej o dni kilka, bo wcześniej przyjdzie się potykać w Sejmie o OFE.

Jeśli chodzi o rząd, to już wiadomo, że gwiazdą jest Elżbieta Bieńkowska. To ona ma uratować Platformę, rząd, a może i premiera Tuska osobiście, choć premier na razie nie wygląda jeszcze na kogoś, kto nadaje się już tylko do pospiesznej reanimacji.

Skoro jednak Bieńkowska ma być głównym atutem odnowionego gabinetu – choć i inne atuty by się znalazły, bo wyśmiewana rekonstrukcja wcale nie wypadła aż tak źle – to należy panią wicepremier już zacząć rozstrzeliwać. Obowiązek oddania pierwszego wystrzału wzięło na siebie PiS, bo największej partii opozycyjnej ten przywilej niewątpliwie się należy. Sięgnięto jednak po amunicję mocno zwietrzałą: Bieńkowska rzekomo nie ma zasług, bo wszystko było już przygotowane przez PiS, ona przyszła na gotowe i jej zasługą jest co najwyżej to, że nie wszystko zepsuła – snuł swą opowieść prezes Jarosław Kaczyński i dawał rozliczne przykłady. Jak się okazało nieprawdziwe.

Wicepremier Bieńkowska i jej ludzie pokazali, że nie tylko są merytorycznie przygotowani do walczenia o unijne pieniądze i ich niezłego wydawania, ale także do ostrych i szybkich polemik, czego ospały raczej rząd Tuska dotychczas nie praktykował. Konferencję Kaczyńskiego rozbito szybkimi twittami ze sprostowaniami, jak to uprzejmie pisano, „nieprawd”, dzięki którym dziennikarze mogli się czegoś nauczyć i zadawać konkretne pytania, a nie tylko słuchać wywodów prezesa. Pierwszy atak PiS zdecydowanie się więc nie udał, konferencję ośmieszono, podziw dla Bieńkowskiej wzrósł.

Aż dziw więc bierze, że następnego dnia po tę samą metodę sięgnął SLD, rzucając w dodatku na front rzecznika Dariusza Jońskiego. Niewiele pomogło wsparcie eurodeputowanego Liberadzkiego, który był kiedyś ministrem transportu, ale jakoś nie został zapamiętany ze szczególnych osiągnięć. Joński się starał, ale nie na tyle, by ludzie Bieńkowskiej potraktowali go poważnie. Po prostu poprosili go, aby się najpierw czegoś nauczył. Nowa wicepremier umacnia więc swój wizerunek „ostrej baby”. Zaraz po nominacji za jednym zamachem zdymisjonowała czterech wiceministrów od spraw transportu i infrastruktury, które teraz podlegają jej megaresortowi. Wzięła swoich sprawdzonych urzędników.

Może powinien wziąć z niej przykład minister obrony narodowej Tomasz Siemoniak. Prawie pół roku myślał, co zrobić z jednym wiceministrem Waldemarem Skrzypczakiem, któremu już wiele tygodni temu SKW odmówiła dostępu do tajnych informacji. Postawiło to w wyjątkowo niezręcznej sytuacji premiera, do którego wiceminister się odwołał i który teraz sam miałby za certyfikat ręczyć. Prawda, że premier powiedział, że nie bardzo lubi ministrów przysparzających kłopoty, ale utonęło to w morzu pochwał oraz w wyrażonym pełnym zaufaniu. Ale gdy wystąpił o dymisję, premier szybko ją przyjął. No to był bezcenny czy nie był? Patrząc na ów spektakl, nadal uważam, że gen. Skrzypczak w ogóle nie powinien zostawać wiceministrem nawet nie dlatego, że miał kontakty z lobbystami, ale głównie z tego powodu, że wykazał się kompletnym niezrozumieniem, na czym polega cywilna kontrola nad armią, i wystąpił przeciwko poprzedniemu ministrowi Bogdanowi Klichowi. I jakoś słabo trafiało mi do przekonania towarzyszące jego powołaniu przekonanie, że gdy przyjdzie Skrzypczak, wojsko, w którym jest bardzo popularny, rzuci się w ogień za Platformą, ministrem i premierem. W końcu i tak się okazało, że najlepiej trzymać się zasad państwa demokratycznego.

Jedną z tych zasad jest niezależność prokuratury. Tymczasem już drugi rok z rzędu premier zwleka z przyjęciem sprawozdania prokuratora generalnego. Teraz rzecz przeciągnął aż do grudnia i ponoć ma zamiar sprawozdania nie przyjąć, wszakże bez konsekwencji, jaką mogłoby być wystąpienie o odwołanie Andrzeja Seremeta. Po co zresztą się na to porywać, skoro nie ma w Sejmie głosów wystarczających do odwołania? Do sprawozdań prokuratora wszyscy ministrowie sprawiedliwości wnosili zastrzeżenia. W dużej mierze były one wynikiem tego, że władza prokuratora generalnego jest mocno ograniczona, możliwości energicznego działania spętane, a funkcja nadmiernie upolityczniona skutkiem fatalnego trybu powoływania zastępców (powołuje ich nie wiedzieć czemu prezydent). Przetrzymywanie sprawozdań nie rozwiązuje jednak problemu, może być natomiast odbierane jako polityczna presja.

Nowa ustawa o prokuraturze rodzi się od lat i na różnych rządowych szczeblach utyka, zapewne nie tylko z powodów trudnej materii prawnej, ale także okoliczności politycznych. Teraz projekt znów utknął, choć minister Biernacki twierdzi, że on już wszystko przygotował. Sytuacja jest więc taka: do prokuratora generalnego premier zastrzeżeń nie ma, Andrzeja Seremeta nawet chwali, zwłaszcza za odcinanie prokuratury od bieżącej polityki (choć prokuratura mogłaby wreszcie kończyć śledztwo smoleńskie), sprawozdania pewnie nie przyjmie, a projektu nowej ustawy, która m.in. określałaby czas, w jakim sprawozdanie powinno zostać przez premiera przyjęte lub odrzucone, nie ma. I to podobno nie jest polityka.

Polityka 49.2013 (2936) z dnia 03.12.2013; Komentarze; s. 7
Oryginalny tytuł tekstu: "Takie różne sceny"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną