Sejm rozpoczął letnią przerwę przy przewadze kilkunastu punktów procentowych PiS nad Platformą. Biorąc pod uwagę, że jeszcze pod koniec maja, jak pokazały wybory europejskie, Platforma minimalnie wygrywała, to spadek jej notowań jest znaczący. Funkcja premiera dla Jarosława Kaczyńskiego nie budzi już w jego środowisku, a też po części poza nim, większych wątpliwości. Trwa teraz jedynie ustalanie rozmiarów zwycięstwa PiS w wyborach w 2015 r. – czy Kaczyński będzie rządził samodzielnie, czy będzie musiał dobrać sobie Korwin-Mikkego albo tylko jego ludzi, tak jak w 2007 r. chciał Samoobrony bez Leppera. Pewność rządów PiS jest tak duża, że wobec tej partii już wysuwane są oczekiwania. Szefowi Solidarności Piotrowi Dudzie nie podoba się jako koalicjant PiS Jarosław Gowin, który ma zbyt liberalne poglądy, co może powodować, że nowy rząd nie będzie realizował w pełni socjalnej polityki. Jednocześnie Duda ostrzegł (w tygodniku „Solidarność”), że jeśli Kaczyński i PiS nie spełnią oczekiwań „16 mln polskich pracowników”, mogą potem „zapomnieć o władzy”. Potem, bo, jak należy rozumieć, najbliższą kadencję rządzenia mają już w kieszeni.
Na prawicy rośnie nadzieja, że Platforma zacznie się rozpadać jeszcze przed wyborami. Do ucieczki mają się rzucić, po pierwsze, „tylne rzędy” posłów, którym obecne wyniki Platformy w sondażach nie dają szans na ponowne zdobycie mandatu, po drugie – platformerscy konserwatyści, dla których nominacja prof. Fuszary na stanowisko pełnomocniczki do spraw równości jest sygnałem, że nadchodzi czas promowania genderu i lewactwa. I po trzecie, według tej pisowskiej opowieści, do „zagospodarowania” są jeszcze wszyscy ci posłowie PO, którzy podczas głosowania w sprawie odebrania immunitetu Mariuszowi Kamińskiemu nie poparli wniosku przeciwko byłemu szefowi CBA.
Po tym, że Jarosław Kaczyński wciąż źle się wypowiada o Januszu Korwin-Mikkem, a także o PSL, widać, że nadal liczy głównie na to, o czym wcześniej wielokrotnie mówił – na rozłam w Platformie i odejście Tuska. W PiS przeważa opinia, że Korwin-Mikke nie dowiezie swojego wyniku z europejskich wyborów do czasu elekcji parlamentarnej i nie będzie się liczył przy budowaniu ewentualnej koalicji. Dlatego, jak to niektórzy złośliwcy w Sejmie ujmują, Kaczyński skupuje prawicowy drobiazg „w cenie złomu”, a potem chce przejąć jeszcze taniej ludzi z PO.
Może się wreszcie uda
Na prawicy widać radosne podniecenie, że tym razem się wreszcie uda. Ale też medialna drużyna PiS ostrzega: żeby tylko znowu nie popełnić błędu, nadmiernie się nie odsłonić z radykalizmem, nie popsuć ostatniego porozumienia na prawicy (bardziej propagandowego niż z realnym znaczeniem), czegoś nagle nie chlapnąć. Słychać też przestrogi przed przedwczesnym triumfalizmem, bo podobno kilku polityków PiS już zaczęło obsadzać swoje ministerstwa.
Planowana jest już polityczna jesień, wskazywane są momenty krytyczne. Najpierw trzeba obsadzić trzy wolne mandaty senatorskie właśnie po senatorach z PiS i każda przegrana kandydata tej partii w wyborach uzupełniających (już 7 września) będzie głęboką rysą na obrazie ugrupowania, które idzie po władzę. Drugim sprawdzianem będą wybory samorządowe. Za niektóre kandydatury na prezydentów miast spotkała Kaczyńskiego krytyka, np. wystawienie Jacka Sasina w Warszawie zostało uznane przez jednego z prawicowych publicystów za świetną okazję do spektakularnej klęski. Ale Kaczyńskiemu bardziej zależy na sejmikach wojewódzkich, bo to jest główny wskaźnik politycznego wyniku lokalnych wyborów. Jeśli odbierze Platformie i PSL władzę w kilku z nich, nikt nie będzie patrzył na władze miast, których wybór podlega wyraźnie innym politycznym regułom. A prognozy wyborów do sejmików są dla PiS optymistyczne, w wielu może wyprzedzić rządzącą tam dotąd Platformę, choć objęcie w nich władzy będzie zależeć od zdolności koalicyjnych partii Kaczyńskiego. Ale właśnie dlatego rozchwianie PO jeszcze przed głównymi wyborami w 2015 r. ma dla PiS takie znaczenie, bo brakujących do rządzenia województwami mandatów chce szukać u przewerbowanych radnych Platformy.
Największy jednak zgryz ma PiS z wyborami prezydenckimi, a na jesieni musi już zacząć o tym na poważnie myśleć. Padają różne, mniej lub bardziej prawdopodobne nazwiska: Gliński, Nowak, Gowin. Kaczyński raz zaprzecza, raz milczy, ale kierunkowa decyzja już niedługo będzie podjęta. Jemu samemu większość prawicowego środowiska odradza kandydowanie w obawie, aby porażka z popularnym Komorowskim nie podłamała morale elektoratu i nie osłabiła PiS przed najważniejszymi wyborami parlamentarnymi. Pojawiają się jednak i głosy, że skoro PiS idzie po orbanowe w rozmiarach zwycięstwo, to wyborcy mogą nie zrozumieć, dlaczego wszechpotężny PiS obawia się człowieka z przegranej już przecież rzekomo i do cna skompromitowanej Platformy.
Prezydent czy premier
Ale Kaczyński jest bardzo ostrożny, wie, że po prezydenckiej porażce miałby marną legitymację na premiera. Pewne standardy w tej kwestii wyznaczył ponad dwie dekady temu Tadeusz Mazowiecki. Jeszcze jednym elementem układanki jest pogłoska, że w prezydenckich wyborach może wystartować kandydat wspierany po cichu przez ojca Rydzyka i jego media; miałby to być swego rodzaju odwet za złe potraktowanie przez Kaczyńskiego ludzi z radiomaryjnego kręgu w wyborach europejskich, gdzie dostali niskie miejsca na listach PiS. Taki kandydat nie miałby, rzecz jasna, szans, ale Kaczyński zapewne nie chciałby nawet takiej konfrontacji z Rydzykiem. Przecież głównym celem tzw. zjednoczenia prawicy było to, aby w wyborach prezydenckich nie wystartował inny faworyt Rydzyka, Zbigniew Ziobro. W PiS trwa zatem cicha dyskusja, jak znaleźć kandydata na tyle dobrego, żeby się nie skompromitował, a na tyle luźno związanego z partią, aby jego przegrana nie obciążała zbytnio konta Kaczyńskiego. Chodzi też o to, aby nie wydawać zbyt wiele na kampanię, która nie daje dużych szans na wygraną.
Druga strona politycznego sporu pojechała na wakacje w nieustającym zdumieniu. Ludzie Platformy zaczynają rozumieć, że nie są mistrzami, że popełnili błędy, że wydarzyło się wiele afer, niezręczności, głupich potknięć, nie brakło arogancji, zwykłego lenistwa, kolesiostwa i pazerności na stanowiska. Niemniej wciąż nie mogą pojąć, jakim sposobem może wygrać w Polsce partia, która uczestniczy w egzorcyzmach i ma prof. Pawłowicz w swoim klubie. Niemniej, mimo tego niedowierzania, w Platformie rozważane są różne koncepcje ratunkowe. Pierwsza to „nowe otwarcie”, rekonstrukcja rządu w wersji minimalnej, czyli wymiana Sienkiewicza i Sikorskiego (gdyby udało się go skutecznie wyekspediować na europejskie stanowisko, właśnie Tusk zgłosił oficjalnie jego kandydaturę), albo w wariancie znacznie szerszym, tak aby zrobić wrażenie, że nie chodzi o rozliczenia po aferze taśmowej, ale przewietrzenie ekipy, która musi zrealizować nowe rządowe priorytety.
Drugi dyskutowany w PO wątek to pójście od jesieni na „śmiertelne” zwarcie z PiS, rezygnacja w wszelkich hamulców. Przeciwnicy tego rozwiązania argumentują, że miałoby to sens tylko wtedy, gdyby na PiS i Kaczyńskiego były jakieś zupełnie nowe „papiery”, gdyby udało się przygwoździć wroga przytłaczającymi faktami, bo odgrzewanie starych spraw, jak choćby kwestii rozwiązania WSI przez Macierewicza, już nic nie daje. Zwolennicy totalnej konfrontacji uważają jednak, że innych wariantów już praktycznie nie ma i że trzeba obnażyć autorytarną istotę PiS, podkreślać skrywany ostatnio radykalizm tej partii. Liczą na to, że Kaczyński w końcu kolejny raz nie wytrzyma, że wyłoży się jakąś insynuacją, kogoś obrazi i wystraszy publiczność. I że trzeba go nieustannie prowokować, nie dać odetchnąć. Czy partii rządzącej uda się odbić?
Wyniki rozmaitych sondaży są niejednoznaczne, by nie powiedzieć dziwne. Teoretycznie PiS ma dużą przewagę nad Platformą, ale z kilku badań wynika, że choć większość nie miałaby nic przeciwko odejściu Tuska z funkcji premiera, to również większość nie chce, aby zastąpił go Kaczyński. Liderzy innych ugrupowań mają taką popularność jak ich partie, czyli mizerną. Pytanie zatem, kto miałby zostać premierem? To zasadniczy paradoks polskiej polityki w ostatnim czasie. Sugeruje, że wciąż trwa stan przejściowy, a decyzje wyborców nie są ostateczne. Duża grupa odeszła od Platformy (przynajmniej w deklaracjach), ale nie poszła do PiS. Platforma nie przejmie wyborców PiS, dlatego kluczową kwestią dla Tuska jest to, czy odzyska swoich dawnych zwolenników. Jeśli PiS przebija „szklany sufit”, jak stwierdził właśnie prawicowy tygodnik, to dlatego, że odchodzący donikąd wyborcy znacznie go obniżyli.
Rozumowanie widoczne w Platformie, że dopóki PiS nie ma prawdziwej większości w polskim społeczeństwie, to nie może zdobyć władzy, jest logicznie słuszne, ale w politycznej praktyce może być różnie. W 2005 r. na partię Kaczyńskiego głosowała mniej więcej co dziesiąta uprawniona do tego osoba, a mimo to PiS zatrząsł państwem. Zasadniczą sprawą nie jest zatem to, kto ma teoretyczną, ale niefunkcjonalną większość, ale to, kto zmobilizuje swoich zwolenników do głosowania w kolejnych wyborach. Platforma może przegrać, mimo że większość Polaków jest mentalnie i ideologicznie w sumie bliżej Tuska niż Kaczyńskiego. Może wygrać partia głosząca smoleński zamach, mimo że większość społeczeństwa w to nie wierzy, może zwyciężyć ugrupowanie głęboko niechętne Unii Europejskiej, mimo że w Polsce wciąż ma ona dobre notowania. Szanse na objęcie rządów ma ugrupowanie głoszące katolicki fundamentalizm, mimo że w ciągu ostatniej dekady znacznie zmalała liczba praktykujących religijnie. Większość może PiS serdecznie nie znosić, kulturowo odrzucać, ale i tak ta partia może objąć władzę „na złość Tuskowi”. Dzisiaj, jak pokazują obserwacje, wiele decyzji, zwłaszcza młodych ludzi, jest podejmowanych na tej zasadzie, jak choćby w sprawie deklaracji pozostania w OFE: właśnie dlatego, że Tusk namawia na ZUS.
Te absurdy są w dużej mierze winą samej Platformy, która przez siedem lat sprawowania władzy nie potrafiła zbudować prawdziwej ideowej formacji, z intelektualnym zapleczem, nie udało się jej wypracować czytelnego politycznego kanonu. Działała tylko jako pospolite antypisowe ruszenie. Liberalizm w polskiej praktyce okazał się rozlazłym, niekonsekwentnym ruchem, bezradnym w starciu z twardym narodowo-katolickim konserwatyzmem. Tusk, który dużo czyta i lubi powoływać się na teoretyków myśli liberalnej (np. Johna Graya), nie wprowadził do swojej polityki żadnej dodatkowej treści, nie opowiedział własnej oryginalnej historii dotyczącej państwa, prawa, rozumienia swobód obywatelskich, obowiązków władzy, moralności życia publicznego. Główną polityczną ideą stało się wydawanie unijnych pieniędzy.
Polityczna atmosfera
Platforma wciąż słabo rozumie, że wyborów w Polsce od dawna nie wygrywa się i nie przegrywa z powodu sytuacji ekonomicznej. SLD przegrał w 2005 r. po aferze Rywina, zostawiając finanse państwa w dobrej kondycji, PiS poniósł klęskę dwa lata później w czasie świetnej gospodarczej koniunktury, bo chciał zaprowadzać quasi-policyjne państwo, a słowem kluczem stała się „duszna atmosfera”. Platforma też nie przegra z powodu zapaści państwa czy katastrofy budżetu, bo to tylko propaganda PiS, ale dlatego, że nie wyczuwa politycznej atmosfery, że wydaje się pocieszna w swoim niezdecydowaniu, że ludzie szydzą z absurdów narastającej biurokracji, z wymiaru sprawiedliwości, z ociężałości instytucji państwa, nadmiernej opresyjności w jednych przypadkach i rozbrajającej bezradności w innych. Platforma nie staje praktycznie do żadnej ideowej walki. Może i nie atakuje, ale też niczego z przekonaniem nie broni. Stała się doskonale sterylna i bezwonna, irytuje jednych, nie porywa innych, a emocje budzi już jedynie w takich przypadkach jak afera taśmowa. Platforma coraz gorzej obsługuje swój kulturowy elektorat, a PiS coraz lepiej.
Po wakacjach Platforma ma rok na odrobienie „atmosferycznych” zaległości z dwóch kadencji.