Tusk w swoim czasie sięgał po lewicowe zasoby. Zrobił to po 2010 r., kiedy obłęd ideologicznej „żałoby smoleńskiej” przebudził na chwilę lewicowy i liberalny elektorat, kiedy w kampanii samorządowej 2010 r. samo SLD uzyskało ponad 15 proc. głosów, a w 2011 r. w wyborach parlamentarnych i towarzyszących im sondażach Ruch Palikota i SLD Leszka Millera uzyskiwały w sumie 20 proc. poparcia. Tuska interesowały głównie zasoby kadrowe, a ludzie lewicy mieli przyciągać lewicowy elektorat. Na listach wyborczych i w orbicie PO znaleźli się wówczas Dariusz Rosati, Marek Borowski, Bartosz Arłukowicz, Józef Pinior... Poprzez nominacje w NBP i Radzie Polityki Pieniężnej Tusk starał się związać ze sobą politycznie Marka Belkę, a nawet Jerzego Hausnera.
Później jednak zmieniło się wszystko. Źle i krótkowzrocznie prowadzona przez Leszka Millera i Janusza Palikota walka o władzę na centrolewicy sprowadziła elektorat obu ich formacji do poziomu 10 proc. Powrót Kwaśniewskiego okazał się niewypałem. Tymczasem z drugiej, prawicowej strony, narastał nacisk PiS oraz konserwatywnej frakcji polskiego Kościoła. Rosły w siłę marsze narodowców. A wreszcie, ku zaskoczeniu, politycznie zmartwychwstał Janusz Korwin-Mikke.
W tej nowej sytuacji Tusk zmienił front. Zamiast lewicowców czy liberałów na listy wyborcze i w orbitę PO przyciągano polityków prawicy – Kamiński, Giertych, Dorn. Także polityka europejska premiera stała się „realistyczna”, czyli ostrożna, wręcz eurosceptyczna.