Nie był z mojej bajki. Komuch. Aparatczyk. W latach 90. bardzo się ubawił, kiedy z Piotrem Najsztubem powiedzieliśmy mu, że jest „antropologicznym wzorcem idealnego wschodnioeuropejskiego aparatczyka drugiej połowy XX w.”. Potwierdzała to jego kariera w PRL. Czterdziestoletni sekretarz wojewódzki PZPR. Minister w wieku 43 lat.
Problem w tym, że wzorowo funkcjonował też w mechanizmach młodej demokracji III RP. Empatyczny, koncyliacyjny, otwarty, spokojny, dowcipny, poważny, odpowiedzialny, inteligentny, wykształcony, kompetentny i – zwłaszcza – ujmujący. W każdej sytuacji potrafił się odnaleźć. Osobowościowo – wymarzony lewicowy demokratyczny polityk.
Pozorna sprzeczność była zaskakująca, niepokojąca i prowokująca. Samo istnienie tego rodzaju figury podważało wulgatę III RP, czyli dominującą narrację legitymizacyjną polskiej transformacji. Taką mianowicie, że przedtem rządzili źli, głupi i obcy, a teraz rządzą dobrzy, mądrzy i swoi.
Na przekór wulgacie wielu partyjnych i aparatczyków rozmaitych szczebli z zaciągu końca lat 60. i początku lat 70. zaskakująco dobrze sprawdziło się w rynkowej demokracji. Kwaśniewski, Miller, Hausner, Czarzasty, Cimoszewicz, Borowski, Zemke, Święcicki, Balcerowicz, Belka – podobnie jak Oleksy – wynieśli z PZPR naukę kompromisu, politycznej gry, nawyk budowania przyjacielskich sieci, gry zespołowej, ostrożność w debacie. Ci, którzy w PZPR zostali do końca, wspierając Okrągły Stół, w latach 80. nabrali niechęci do doktrynerstwa, a na początku lat 90. – obawy przed wykluczaniem. To był ważny kapitał pierwszych lat demokracji, kiedy ich konkurenci na ogół wciąż wyznawali niezbędny w antykomunistycznej opozycji kult pryncypialnego trwania, walki na śmierć i życie, honoru, bezkompromisowości.