Na ważnym stanowisku szefa politycznych doradców znalazł się Jacek Rostowski. Był już do tej funkcji przymierzany, ale on sam widział się w roli faktycznego wicepremiera bez teki. Teraz doszło do urealnienia ambicji. Nominację Rostowskiego popierał Jan Krzysztof Bielecki, który miał przekonywać premier Kopacz, że trzeba zbudować system wczesnego rozpoznawania zagrożeń i że musi być w nim człowiek obyty z gospodarką.
Były minister finansów wydaje się najmocniejszym filarem kancelaryjnej ekipy Ewy Kopacz. To on zapewne będzie wyznaczał kierunki polityki gospodarczej premier, bo ona sama, choć stara się uczyć i wyrabiać własne opinie, kompletnie nie ma doświadczenia w tej dziedzinie. Polityka gospodarcza nie jest jedynym zadaniem szefa doradców politycznych premier. Ma pracować nad stworzeniem programu Platformy Obywatelskiej na następną kadencję. Po powołaniu Rostowskiego na znaczeniu straci środowisko Rady Gospodarczej. Jej szef, Janusz Lewandowski, w kancelarii premiera pojawia się tylko w poniedziałki. Większość czasu spędza w Brukseli. U boku premier Kopacz miał być pierwszym doradcą, na wzór Jana Krzysztofa Bieleckiego u Donalda Tuska. Ale widać już, że Rada będzie pełniła funkcje konsultacyjne, opiniodawcze. Jacek Rostowski jest zbyt ambitny, aby dać się wyprzeć z miejsca Pierwszego Zausznika.
Organizacją i koordynacją otoczenia pani premier będzie się zajmował Marcin Kierwiński, poseł PO. Nowy szef gabinetu ma zresztą w tej dziedzinie spore doświadczenie – w 2006 r. zasiadł w radzie krajowej partii, a w 2007 r. został sekretarzem regionu mazowieckiego. To on przygotowywał kampanię Hanny Gronkiewicz-Waltz w ostatnich wyborach. I to właśnie zadowolona z jego działań prezydent Warszawy miała go rekomendować pani premier. – Ta nominacja to nic innego jak próba przejęcia człowieka z grupy Schetyny i Halickiego – ocenia polityk Platformy. Marcin Kierwiński jest uważany za człowieka Andrzeja Halickiego, którego wspomagał w regionalnych rozgrywkach na Mazowszu. Teraz w politycznych potyczkach ma wspierać Ewę Kopacz. Mimo to, jak słychać, nie będzie uczestniczył w kluczowych naradach z jej udziałem – przede wszystkim ma się zajmować pracą koncepcyjną i administrowaniem. – Szef gabinetu pilnuje kalendarza premiera. Musi też wiedzieć, kto dzwoni, kto chce przyjść do szefowej rządu. To powinien być człowiek dobrze zorientowany politycznie – wylicza Tomasz Jędrzejczak, wiceminister sportu, do niedawna sekretarz stanu w kancelarii premiera.
Posłowie do pionu
Dobrą polityczną orientacją musi się też wykazać Małgorzata Kidawa-Błońska, nowa rzecznik rządu, która zresztą już raz sprawdziła się w tej roli. Urzęduje w byłym gabinecie Pawła Grasia i wypełnia te same obowiązki co były rzecznik rządu, ale to zupełnie inna osobowość. Kidawa-Błońska uchodzi w partii za oazę spokoju, dlatego dobrze sprawdza się w pracy z panią premier i dziennikarzami. Bez trudu porozumiewa się na przykład z szefem klubu PO Rafałem Grupińskim, który dzięki niej ma zapewniony stały kontakt z Ewą Kopacz, a wcześniej różnie z tym bywało. – Widzę mobilizację klubu przy głosowaniach. Kiedy premier zdecyduje, że wszyscy muszą być na klubie, to posłowie przyjeżdżają, odkładają urlopy. Pani premier i ja cały czas mamy kontakt z Rafałem Grupińskim – potwierdza Kidawa-Błońska.
W kontaktach z mediami będzie ją wspierał Szymon Milczanowski, PR-owiec Platformy, były członek sztabu wyborczego PO w kampanii do Parlamentu Europejskiego. Milczanowski dał się też poznać jako jeden z pomysłodawców kampanii referendalnej Hanny Gronkiewicz-Waltz. Prowadzi własną firmę, wcześniej pracował w resorcie finansów. Doradzał Jackowi Rostowskiemu i Rafałowi Trzaskowskiemu. Teraz przychodzi na narady do premier Ewy Kopacz.
– Doradców wizerunkowych może być wielu, ale główny rozgrywający musi być jeden – mówi Jakub Gołąb, były współpracownik Ewy Kopacz jako marszałek Sejmu. Tym rozgrywającym będzie w nowej ekipie Michał Kamiński. Były spin doktor PiS-u otrzymał nominację na stanowisko sekretarza stanu do spraw polityki medialnej. Pytany o to, czyim pomysłem było powierzenie mu tej funkcji, odpowiada: – Ja nigdy nie potrafiłem o siebie zabiegać. Mimo to najwyraźniej cieszy się zaufaniem szefowej, bo od razu został rzucony na głęboką wodę: zaczął pracę od przemówienia na Radę Krajową Platformy. Miało to trwać do drugiej nad ranem. Kamiński w KPRM będzie też odpowiedzialny za opracowanie kampanii parlamentarnej Platformy.
Stając na czele Centrum Informacyjnego Rządu, Michał Kamiński przejął też pewne kompetencje byłej rzecznik Iwony Sulik, która jednocześnie kierowała CIR-em. Łączenie tych dwóch funkcji jest jednak ewenementem. – Te stanowiska wcześniej były rozdzielone. Tak było za czasów ministra Ostachowicza i ministra Grasia – mówi Tomasz Jędrzejczak. Ale tu mniej chodzi o formę organizacji, a bardziej o sposób działania.
Telewizor w gabinecie Iwony Sulik w czasie jej urzędowania był wyłączony. Nikt nie śledził bieżących wydarzeń. Taka sytuacja za czasów Donalda Tuska była nie do pomyślenia. – U nas zawsze w ciągu dnia były włączone telewizory, czasem ściszaliśmy fonię, ale musieliśmy widzieć paski w telewizjach informacyjnych, żeby trzymać rękę na pulsie – mówi pracownik kancelarii premiera z czasów Tuska.
Adam Piechowicz, były już doradca Ewy Kopacz, uważa, że pracę strażników wizerunku trzeba oceniać po owocach. – Najlepszym testem naszej pracy są badania zaufania do pani premier. Ta krzywa poszybowała w górę – przekonywał w ostatnim dniu swojej pracy w KPRM. Tyle że wnioski z sondaży były dokładnie odwrotne. W styczniowym badaniu CBOS zaufanie do Ewy Kopacz spadło o dziewięć punków procentowych.
Piechowicz twierdzi jednak (aluzja wobec Kamińskiego), że PR-owskie sztuczki na dłuższą metę się nie sprawdzają. Sam jest zresztą orędownikiem medialnej powściągliwości. Faktycznie, dotychczas piarowcy Ewy Kopacz nie tłumaczyli wielu spraw, nie dementowali doniesień tabloidów, nie reagowali na rozmaite skandalizujące doniesienia. Za czasów premierowania Donalda Tuska to właśnie kolorowe gazety królowały na biurkach szefa rządu i jego współpracowników. Przywiązywali do nich dużą wagę, przekonani, że właśnie taki przekaz najcelniej trafia do zwykłych ludzi. Doradcy Ewy Kopacz tabloidów, jak twierdzą, w ogóle nie brali pod uwagę. – Nie ma sensu prowadzić polityki, która będzie interakcją z bulwarówkami – stanowczo ucina Adam Piechowicz.
Poprzednie otoczenie sprawiło, że było mniej interakcji nie tylko z prasą, ale i z ministrami. Członków swojego rządu, poza posiedzeniami gabinetu, Ewa Kopacz widywała tylko w sytuacjach kryzysowych. Na spotkanie musiał czekać chociażby minister zdrowia Bartosz Arłukowicz, kiedy wybuchła afera z pakietem onkologicznym. – Za żadne skarby nie mógł się do niej dopchać. Udało mu się dopiero, kiedy sprawa wrzała w mediach. Izolowani ministrowie dostawali białej gorączki – mówi nam rządowy doradca. Czasem premier zarządzała wieczorne narady. Po kilku godzinach spotkania podawała przybyłemu rękę i mówiła chłodno: dziękuję, panie ministrze. Inaczej działał Donald Tusk. Kiedy miał do omówienia jakąś sprawę, członków gabinetu najchętniej wzywał do siebie wieczorami. Włączał kanał sportowy i najpierw odhaczał obowiązkowe służbowe kwestie, a potem proponował wspólne oglądanie meczów. Tuż obok siedzieli Igor Ostachowicz i Paweł Graś – zwykle z komórką w ręku.
Kopacz nie przedłuża dyskusji
Znacząco zmieniły się też posiedzenia rządu. Te za czasów Donalda Tuska ciągnęły się ministrom w nieskończoność. Były rzecznik rządu, a dziś doradca przewodniczącego Rady Europejskiej Paweł Graś zaznacza, że co do ich długości nie było reguły. – Bywały krótsze i dłuższe, w czasie których premier szczegółowo odpytywał ministrów w konkretnych sprawach. Wnikliwe egzaminowanie ministrów mocno dawało się podwładnym Tuska we znaki. – Na radach ministrów Tusk stawiał do pionu. Często padały mocne słowa, zdarzały się nawet łzy – relacjonuje jeden z ministrów.
Posiedzenia rządu pod przewodnictwem Ewy Kopacz trwają średnio półtorej godziny. Na początku premier pozwala wszystkim zabrać głos. Z reguły cierpliwie wysłuchuje propozycji ministrów, żeby stwierdzić na koniec: wolałabym przeprowadzić tę ustawę inaczej. I raczej nie lubi przedłużających się dyskusji.
Przewaga męskich nominacji – Kamiński, Kierwiński i Rostowski – pozwala po cichu odciąć się od narzuconego na początku kadencji wizerunku „babskiego rządu”, zaś polityczne dociążenie gabinetu sprawia wrażenie, że doradcy są solidniej przygotowani do swojej pracy niż zdymisjonowane niedawno otoczenie. – Każda z tych osób jest politycznie umocowana i doświadczona. Mają świadomość powagi sytuacji, bo za ponad pół roku wybory i wszystko, co będzie teraz robiła premier, jest niezwykle ważne – ocenia Marek Borowski, przed laty szef kancelarii premiera. – Zespół wizerunkowy pani premier zacznie teraz sprawnie funkcjonować – mówi były sekretarz stanu w kancelarii Tomasz Jędrzejczak.
Czas najwyższy. Wobec zapowiedzianej już wielotygodniowej kampanii protestów, organizowanych przez związki zawodowe i opozycję, trzeba zadbać o dobrą komunikację z opinią publiczną, uzasadniać rządowe działania i pobudki w najmniejszych szczegółach. To wszystko sprawia, że kancelaria szefa rządu wraz z nowymi doradcami staje się teraz miejscem, gdzie budowany jest wyborczy front. Na trudne dziewięć przedwyborczych miesięcy Ewa Kopacz zdecydowała się na model, w którym wszystkie frakcje w Platformie są wciągnięte do współodpowiedzialności za rządzenie, co utrudnia krytykę z ich strony. Meblując nowy gabinet, dokonała ryzykownych ruchów – nie wszyscy w PO są zachwyceni Kamińskim, do Rostowskiego swoje stare pretensje mają koalicjanci z PSL. Kierwiński jest kompletnie nieznany. Przed wyborami ryzyko jest zresztą nieuniknione, bo chodzi o ekipę na trudny, decydujący dla rządu i Platformy czas, kiedy nie będzie dnia spokoju, bo – jak zapowiedział lider Solidarności – „żarty się skończyły”.