Raczej ją bardziej aktualizuje. Rosja, która w czasie mińskich negocjacji twardo sprzeciwiała się przywróceniu ukraińskiej kontroli na granicy, daje jasny sygnał, że strumień broni nadal będzie płynął do zbuntowanego regionu. Pytanie brzmi, ile czasu kupiła sobie Ukraina? I jak go wykorzysta?
Jeśli chodzi o dostawy broni, to 15 godzin mińskich negocjacji bardzo zmieniło sytuację. Ameryka z gróźb w sprawie dostaw nowoczesnego uzbrojenia zrobiła bardzo skuteczne narzędzie nacisku. Rosjanie mają dobrą pamięć i wiedzą, dlaczego przegrali wojnę w Afganistanie. Bez amerykańskich dolarów i wyrzutni Stinger, radziecka okupacja potrwałaby znacznie dłużej. No i nie byłaby tak kosztowna. Dzisiejsza Rosja pozbawiona petrodolarów też może szybko stracić oddech. Dlatego zdecydowała się na chwilowe wygaszenie konfliktu. I wytrącenie Amerykanom z ręki argumentów za dozbrojeniem Ukrainy. Tym bardziej że samo dostarczenie nowoczesnego sprzętu nic nie zmieni. Ktoś musi jeszcze Ukraińców nauczyć go obsługiwać. A to oznacza wysłanie wraz ze sprzętem również instruktorów. Inaczej mielibyśmy powtórkę z Gruzji. Nowoczesne rakiety przeciwlotnicze Grom, które Polacy sprzedali Gruzinom, strąciły kilka rosyjskich samolotów w czasie wojny w 2008 r. Ale po analizie komputerów ocalałych z wojny wyrzutni okazało się, że ich skuteczność mogła być kilkakrotnie wyższa. Jednak amerykańscy czy polscy żołnierze na Ukrainie, nawet w charakterze instruktorów, byliby dla Putina wręcz zaproszeniem do eskalowania konfliktu.
Bez tego kontekstu trudno byłoby zrozumieć postawę polskich władz, które najpierw ustami ministrów obrony i spraw zagranicznych deklarowały gotowość wysłania na Ukrainę uzbrojenia.