Na początku premierowania Ewa Kopacz przyjęła wizerunek dobrej gospodyni, trochę matki, trochę pani doktor z przyjaznej przychodni. Ta marketingowa strategia, akcentująca kobiecość szefowej rządu, a wyraźnie suflowana przez jej ówczesne, silnie sfeminizowane, otoczenie, była mocno krytykowana, nawet przez sprzyjające Platformie środowiska. Prawicowa opozycja lansowała obraz pani premier jako zahukanej prowincjuszki, która nie potrafi wygrać żadnych innych atutów, odróżniających ją od poprzednika na tym stanowisku, poza płcią. W tej wersji miała być politykiem niesamodzielnym, słabym i przejściowym.
Premier Kopacz wykonała zatem radykalny krok – poszła na ostrą konfrontację z górnikami (skądinąd ekonomicznie uzasadnioną), najpierw z Kompanii Węglowej, a potem z Jastrzębskiej Spółki. Problem, co prawda, sam się pojawił, ale można go było od biedy załatwić w stylu Tuska sprzed roku, czyli ponownie załagodzić i odłożyć. Ale premier postanowiła inaczej.
Zrobiła ten ruch w ramach rządu, wbrew opinii nawet wielu polityków PO, którzy nie życzyli sobie w wyborczym roku takich gwałtownych sporów z liczącymi się grupami zawodowymi. Kopacz początkowo chciała być stanowcza, ale nie znalazła politycznego oparcia i kiedy zaczęto powątpiewać w to, czy sobie radzi jako premier, odpuściła i zawarła z protestującymi kompromis, który można uznać za porażkę. Tym bardziej że zaangażowała się osobiście w ten konflikt, co natychmiast dało taki rezultat, że następni w kolejce do strajkowania i protestowania, czyli rolnicy, ale też szykujący się nauczyciele (ta kolejka zdawała się nie mieć końca), zażądali fizycznej obecności pani premier, czyli rozmów i pertraktacji z jej udziałem.