Dwa lata potrzebował nasz wymiar sprawiedliwości na doprowadzenie do skazania byłego już księdza Wojciecha G. za molestowanie, jakiego dopuścił się wobec co najmniej ośmiu ofiar (dwóch z Polski i sześciu z Dominikany). Wyrok – siedem lat więzienia i zadośćuczynienie finansowe dla ofiar – zapadł, gdy oskarżony zaproponował, że dobrowolnie podda się takiej karze, wiedząc, że „z paragrafu” grozi mu lat 15.
Sąd, wobec braku sprzeciwu prokuratury i dysponując niebudzącymi wątpliwości dowodami przestępstw, uznał, że siedem lat będzie karą wystarczająco dolegliwą. Zważywszy na bardzo negatywny stosunek więźniów do pedofilów, te siedem lat może się okazać bardzo długim i nieprzyjemnym fragmentem życia Wojciecha G.
Czy Wojciech G. otrzymałby łagodniejszy wyrok, gdyby – zamiast wypierać się i kłamać – już w 2013 r. przyznał się do winy (czego zresztą nadal nie zrobił)? Widocznie w to nie wierzył, może liczył, że jakoś się wykręci, ale z całą pewnością nie dbał w najmniejszym stopniu o samopoczucie ofiar. I nadal ma je gdzieś.
Jest coś poruszającego w tym zapieraniu się samego siebie, jakże niegodnym księdza szafującego rozgrzeszaniem i udzielającego komunii. Jak to możliwe, że ludzie Kościoła, dysponujący jakoby duchowymi mocami rozpoznawania dobra i zła, nie potrafili dostrzec tego – jak mówią – wielkiego nieuporządkowania osobowości u jednego ze swoich braci w wierze? A może jednak rozpoznawali, tylko nie widzieli w tym aż takiego problemu?
Trudno uwierzyć, że „zesłanie na dominikańską placówkę” było przypadkiem. To raczej stała metoda oddalania problemu, wielokrotnie już przez Kościół zastosowana wobec różnych „kłopotliwych” księży (nie sprawdził się tu, może sprawdzi się gdzieś indziej).