Kraj

Czy Platforma może być zbawiona?

Jak episkopat i PiS reglamentują katolicyzm

„Sąd Ostateczny”, Jan van Eyck, 1430 r. „Sąd Ostateczny”, Jan van Eyck, 1430 r. Corbis
Prezydent Komorowski, premier Kopacz, posłowie Platformy Obywatelskiej są ostrzegani przez hierarchów i prawicę, że opowiadając się za in vitro i innymi tego typu wynalazkami, stawiają się poza katolicką wspólnotą i grozi im ekskomunika. Czy rzeczywiście nie ma zbawienia bez zgody episkopatu?
Piekło na jednym z obrazów tryptyku Hieronima Boscha.Wikipedia Piekło na jednym z obrazów tryptyku Hieronima Boscha.
Przekaz „religii smoleńskiej” jest jasny: poza religią, Kościołem i prawicą katolicko-narodową nie ma zbawienia.Piotr Drabik/Wikipedia Przekaz „religii smoleńskiej” jest jasny: poza religią, Kościołem i prawicą katolicko-narodową nie ma zbawienia.

Bez ojca Rydzyka ta sprawa, o którą walczymy, byłaby nie do wygrania” – powiedział prezes PiS w piątą rocznicę katastrofy smoleńskiej. To szczere wyznanie wiary. Jaka to sprawa, o którą walczy i zabiega PiS? „Bez prawdy o Smoleńsku nie będzie wolnej, niepodległej i silnej Polski”. Prezes dziękował nie tylko o. Rydzykowi. Także biskupom: „wielkiemu kapłanowi” kard. Dziwiszowi, który podjął decyzję o pochowaniu pary prezydenckiej na Wawelu, abp. Gądeckiemu, szefowi Konferencji Episkopatu Polski, za „piękne kazania” i abp. Jędraszewskiemu, jego zastępcy, za „wielką życzliwość”. Politycznie ważne jest też, komu nie dziękował. Nie wymienił np. kard. Nycza, przecież metropolity warszawskiego, a to w Warszawie PiS ma swą centralę i tam robi swoją politykę w parlamencie i mediach.

Takie podziękowanie składane publicznie przez lidera opozycji przywódcom Kościoła to kuriozum w dzisiejszych demokratycznych państwach. Ale jego celem jest zwycięstwo w wyborach parlamentarnych i teraz tylko to się liczy. Mamy więc dwa filary strategii wyborczej PiS: sprawa smoleńska i przymierze z Kościołem. To przymierze jest już faktem: Kościół instytucjonalny w polskim sporze politycznym i wyborczym, głosami ogromnej większości biskupów, jednoznacznie opowiada się po stronie PiS. Powstaje więc pytanie – a co z tymi, którzy uważają się za wierzących, ale na PiS nie głosują? Czy mogą być zbawieni wyborcy Platformy Obywatelskiej, których znaczna część to katolicy, ale ewidentnie jacyś gorsi?

Groźby ePiSkopatu

Oświadczenie prezydium episkopatu, ostrzegające przed ekskomuniką (czyli wydaleniem ze wspólnoty chrześcijańskiej) w związku z akceptacją dla procedury in vitro, zasiało pewien niepokój wśród wierzącej i praktykującej części działaczy Platformy i jej katolickiego elektoratu. Także leming katolik chciałby zapewne trafić do nieba. Ostrzeżeń biskupów ci ludzie nie mogą ignorować. Być może zaczynają się zastanawiać, czy są w porządku wobec Kościoła. I czy Kościół jest w porządku wobec nich.

Polskie przysłowie mówi: „Nie takie gorące się je, jak się gotuje”. Ekskomunika, czyli odmowa udzielenia sakramentów, a nawet wstępu do kościoła, zastosowane wobec posła na Sejm byłaby siłą rzeczy aktem politycznym, nie tylko religijno-etycznym. Jej skutki mogłyby być katastrofalne dla Kościoła jako instytucji i wywołać odruch buntu, jakiś oddolny katolicki „ruch Palikota”. Najwyraźniej zdaje sobie z tego sprawę ks. prof. Stanisław Warzeszak z Zespołu Bioetycznego przy Episkopacie, który popiera stanowisko biskupów w sprawie in vitro, lecz dodaje, że „nie ma mowy o ekskomunice”.

W demokracji liberalnej, opartej na rozdziale państwa i religii, Kościół musi brać pod uwagę pluralizm opinii i działań także wśród katolików. Na Zachodzie katolicy spierają się w wielu sprawach, od politycznych po obyczajowo-kulturowe, a biskupi uważają, by Kościół nie zamieniał się w partię polityczną, której linia obowiązuje wszystkich wiernych.

W USA spory na temat aborcji wywołały konflikt w samym episkopacie. Nie było w nim zwolenników przerywania ciąży, ale niektórzy sprzeciwili się wykluczaniu polityków odwołujących się do wiary katolickiej, a zarazem dopuszczających „prawo do wyboru”. Znaleźli się też biskupi grożący tym politykom ekskomuniką. Uważali, że należy się trzymać nauk papieży Jana Pawła II i Benedykta XVI w sprawie obrony życia. Była też postawa pośrednia: biskupi publicznie sprzeciwiający się udzielaniu komunii „aborcjonistom”, lecz nikomu jej nieodmawiający. Wydaje się, że ten wariant jest najbardziej prawdopodobny w Polsce.

Moralny impet biskupów nacierających w sprawie in vitro osłabił dominikanin o. Ludwik Wiśniewski, zasłużony i dla Kościoła, i dla wolnej Polski. Ojciec Wiśniewski ma poglądy tradycyjne (jest np. przeciwko sztucznej antykoncepcji), daleko mu do jakiegokolwiek „anarchizmu”, o jaki od razu posądzili go prawicowi krytycy. W eseju „Blask wolności” napisał tylko tyle – i aż tyle – że „wierzący, uznający autorytet Kościoła, powinien zapoznać się z Magisterium (nauczaniem Kościoła), ale jeśli jego sumienie nie jest w stanie zobaczyć w nim dobra dla siebie tu i teraz, powinien postąpić wbrew temu nauczaniu. I to z szacunku dla Stwórcy, dla Kościoła i dla człowieczeństwa, którym obdarzył go Stwórca”.

Trudno nie zgodzić się z myślą autora: nauki Kościoła nie zmieniają się w kwestiach dogmatów wiary, lecz w innych mogą się zmieniać i zmieniały się na przestrzeni wieków. W dzisiejszych realiach użycie ekskomuniki wobec demokratycznych polityków jest jak spuszczenie bomby atomowej. Cel może i zostanie porażony, ale zniszczenia uboczne będą kolosalne.

Ponadpolityczny dar zbawienia

Przestraszeni twardą mową biskupów powinni pamiętać, że chrześcijańska idea zbawienia wynika z wiary w Chrystusa, Boga wcielonego, który umarł na krzyżu, składając jakby okup za wszystkie zbrodnie, nikczemności, całe zło popełnione przez rodzaj ludzki. Człowiek może mieć udział w łasce zbawienia, jeśli stara się zwyciężać zło, czyniąc dobro i nie przypisując sobie cech boskich. Francuski pisarz katolicki Henri Tincq ujmuje to tak: „Aby zasłużyć na raj, nie wolno poddać się złu za życia”. Chrześcijanin stara się odpowiedzieć na ten dar odkupienia naśladowaniem Chrystusa we własnym życiu. Odnosi się to też do katolików aktywnych politycznie czy społecznie. Mogą się udzielać w partiach prawicowych, lewicowych, centrowych, ale zawsze powinni być przykładem, że w swym życiu i działaniu kierują się swą wiarą i Ewangelią. Nie ma czegoś takiego, jak „polityka katolicka” – są katolicy działający w polityce.

Demokracją jest sztuką współistnienia ludzi o różnych poglądach. A to wymaga kompromisów. Ale jak godzić z demokracją bezkompromisową etykę katolicką? Kościół niejednokrotnie, a właściwie nieustannie daje przykłady pragmatyzmu politycznego. Na przykład w kwestii in vitro nie sprzeciwił się fundamentalnie regulacji włoskiej, przewidującej redukcję liczby zarodków i dopuszczenie do tej metody osób niebędących małżeństwem. Nawet w Polsce biskupi zaakceptowali obecny kształt ustawy antyaborcyjnej, choć zezwala ona na przerwanie ciąży w określonych przypadkach. Kościół stale szuka równowagi między etycznym rygoryzmem a wymogami życia i życiową praktyką wierzących.

Nawet Jan Paweł II był zdania, że kiedy układ sił w parlamencie jest taki, że odrzucenie lub zniesienie ustawy dopuszczającej aborcję będzie niemożliwe, wówczas poseł katolik powinien publicznie wyrazić swój sprzeciw wobec aborcji i poprzeć propozycje ograniczające szkodliwą legislację. Czyli pole kompromisu (wybór mniejszego zła czy większego dobra) jest dopuszczone, co powinno ułatwiać podejmowanie decyzji parlamentarzystom katolikom.

Kościół posoborowy, czyli współczesny, oddaje politykę w ręce świeckich. Zabrania bezpośredniego udziału w niej duchownym. Katechizm Kościoła Katolickiego mówi wyraźnie, że bezpośrednie interweniowanie w układy polityczne i w organizację życia społecznego nie należy do pasterzy Kościoła (punkt 2242). Świeccy nie są przedłużeniem ramienia episkopatu, sumienie nie polega na bezrefleksyjnym wykonywaniu zleceń, a kompromis w polityce jest możliwy i pożądany, o ile nie niszczy niczyjej wiarygodności. Tam gdzie Kościół nie ma kompetencji, wkraczać nie powinien (podobnie jak państwo). Jest to podejście rozumne, bo Kościół „wcinający” się w politykę na zasadzie partyjnej jawnie zaprzecza swej misji duszpasterskiej, którą jest powszechna ewangelizacja.

Nie można być zarazem w dwu domenach, pisze ks. Piotr Mazurkiewicz w pracy „Kościół i demokracja”: być arbitrem moralnym i uczestnikiem bieżącej gry partyjno-politycznej. Takie zaangażowanie podważa wyjątkową rolę Kościoła, do jakiej on aspiruje i wystawia go na krytykę, jakiej podlegają wszyscy inni gracze polityczni. Kościół może korzystać z dobrodziejstw i urządzeń demokracji na takich samych warunkach jak inni. Ale jego wiarygodność niszczy wycofywanie się na pozycje „prawa naturalnego” i zaznaczanie, że zajmuje pozycję „wyjątkową”, kiedy sprawy nie idą po myśli Kościoła, kiedy w tej czy innej kwestii traci poparcie społeczne.

Wysiłki prawicy i PiS, by politycznie ekskomunikować znaczną część społeczeństwa niepodzielającego ich poglądów i języka, wzmacniają tylko podziały wśród Polaków. Ani partie polityczne, ani duchowni nie mają prawa dekretowania, kto będzie zbawiony. Jeśli je sobie uzurpują, przekraczają swoje kompetencje. Katolik ma prawo, a nawet chrześcijański obowiązek przeciwko temu protestować. Zwłaszcza że partia polityczna PiS chętnie zakłada kostium partii religijnej, równoległej wobec Kościoła wspólnoty wiernych. (A to już trąci herezją, za którą grozi ekskomunika).

Teologia polityczna

W pisowskiej „teologii politycznej” pokojowe, wynegocjowane przy Okrągłym Stole, odejście od systemu autorytarnego ku demokratycznemu staje się jakby grzechem pierworodnym. Potrzebne jest odkupienie. Odkupicielską ofiarą jest śmierć elity państwa i narodu polskiego pod Smoleńskiem. Rolę żołdaków krzyżujących prezydenta Lecha Kaczyńskiego wraz z resztą ofiar katastrofy odgrywają premierzy Tusk i Putin. Ukrzyżowanie pozbawia naród ojca i obrońcy. Ale ocalał brat prezydenta, który przedstawiany jest niemal jak Mojżesz prowadzący naród do Ziemi Obiecanej. Ta wizja wpisuje się w dobrze znany Polakom przekaz romantyczno-mesjański. Pozwala szybować emocjonalnie, zwalnia od ciężaru rzeczywistości, którą trzeba mozolnie zmieniać i poprawiać.

Przypomnijmy słowa katolickiego publicysty Tomasza Terlikowskiego napisane po katastrofie smoleńskiej: „Jezus stwierdza wprost, że to z naszego kraju wyjdzie iskra Boża, która przygotuje świat na powtórne jego przyjście. (…) Trudno nie zadać sobie pytania, czy nie próbowaliśmy uciec od misji, jaką stawiał przed nami Bóg – w »normalność« Zachodu. Jeśli tak było, to ta tragedia jest wyraźnym przypomnieniem, że nie będzie nam dane być »normalnym narodem«, który może żyć w świętym spokoju, i że od nas Pan Bóg wymaga co jakiś czas daniny krwi, ofiary (czasem boleśnie absurdalnej) z najlepszych synów” („Gazeta Polska”, 15.04.2010 r.).

Daniny krwi! Czy ktoś w Kościele w Polsce zareagował na to sformułowanie „świeckiego biskupa”? Przecież już Stary Testament, a z nim chrześcijaństwo, zabrania czynienia z Boga pogańskiego bożka żądnego ludzkiej krwi! To herezja, jeśli nie bluźnierstwo. Wypowiedź Terlikowskiego to przykład tego, jak i z czego powstawała „religia smoleńska”.

Można na te słowa wzruszyć ramionami: ten pan tak ma. To byłaby reakcja „Polski racjonalnej”. Ale jeśli komuś zależy na zmniejszeniu wzajemnej wrogości i podejrzliwości między polskimi plemionami politycznymi, powinien wziąć pod uwagę, że ta smoleńska teologia polityczna PiS mobilizuje jedną czwartą, a może jedną trzecią społeczeństwa. PiS nie bez powodu urządza smoleńskie miesięcznice, konferencje i obchody. Dzięki nim utrzymuje stan pogotowia swego elektoratu i stan napięcia w klasie politycznej. Tak religia wyradza się w sektę: jest mit założycielski, rytuał i symbole, są święci, prorok i kaznodzieje. Sekty są niebezpieczne dla każdego Kościoła, ale też dla społeczeństwa, kiedy, jak pisze Peter Pawlowsky w „Chrześcijaństwie”: „łączą zmysł handlowy i interesy polityczne ze ślepym zapałem misyjnym i unikają przy tym wszelkiej debaty publicznej”.

Model „pan, wójt, pleban”

Specyfiką polskich wyborów jest wciąż silny związek między polityką a religią. Znaczne połacie kraju, zwłaszcza w Małopolsce, na Podkarpaciu i w Polsce środkowo-wschodniej głosują „po Bożemu”, to znaczy według sugestii lub wręcz instrukcji kościelnej. Jest to sprzeczne z naukami Kościoła posoborowego. Kościół wylicza cechy kandydatów wartych poparcia przez ludzi wierzących, ale nie oczekuje, by ksiądz z ambony dyktował, na kogo konkretnie głosować. To działa w metropoliach, ale mniej na terenach, gdzie wciąż normą jest feudalny model „pan, wójt, pleban”. Że katolik ma głosować na kandydatów pobłogosławionych z nazwiska przez biskupa i proboszcza, uważane jest tam za oczywiste.

Ten sam trend występuje w mediach związanych z Kościołem, od korporacji o. Rydzyka po prasę katolicką wydawaną przez kurie diecezjalne. Twarzami Kościoła w mediach są red. Terlikowski i o. Rydzyk, a nie dominikanin o. Wiśniewski czy bp Grzegorz Ryś. Powstaje wrażenie, że przekaz katolicki jest pod kontrolą „religii smoleńskiej” i polityków ją głoszących w celach wyborczych. Czy tak musiały się potoczyć sprawy w wolnej Polsce?

Kościół szedł w PRL inną drogą – wspierał pobożność ludową i dialog z różnymi nurtami opozycji, w tym z inteligencją laicką. Ale to nie wystarczyło w sytuacji, której nikt dotąd nie ćwiczył – jak przejść z realnego socjalizmu do demokracji rynkowej. Kościół na tej drodze popełniał liczne błędy, ulegał pokusom, także pysze. Koncesje dla Kościoła (religia w szkołach, konkordat, komisja majątkowa, finansowanie uczelni katolickich) zdawały się potwierdzać, że władza świecka jest wobec potęgi Kościoła uległa i lękliwa. Na tym tle powstawały i utrwalały się stereotypy. W odbiorze społecznym „czarne pająki” (aparat kościelny) zajmowały miejsce opuszczone przez „czerwone żuki” (aparat PZPR). Z czasem nawet autorytet JP II przestawał działać. Z przekazu papieża wybierano treści najbardziej tradycyjne, pomijano nowatorskie. Demokrację i towarzyszący jej pluralizm ludzie Kościoła przyjmowali jako zagrożenie. Szukali obrońców i wsparcia. Postawili na tych, którzy się mu wydali najbardziej politycznie ulegli. Liberalnie nastawione środowiska katolickie do nich nie należały, choćby dlatego, że oczekiwały respektowania swej autonomii i partnerskiego traktowania przez hierarchię. „Kościół łagiewnicki” (do którego pielgrzymowali działacze liberalnej wtedy Platformy) nie mógł konkurować z „toruńskim”; „otwarty” przegrał z tradycjonalistycznym.

Monopol nie jest jeszcze całkowity, lecz zawłaszczanie postępuje. Z roku na rok maleją szanse, by w głównym nurcie polskiego katolicyzmu zaistniał jakiś nowy projekt ideowy, np. proeuropejski ruch chadecki. Sam prezes Kaczyński przyznał przed laty, że zastanawiał się, czy nie nadać takiego charakteru Porozumieniu Centrum, ale doszedł do wniosku, że to się w Polsce nie przyjmie i nie sprawdzi.

Faktycznie, polska historia wydała trzy wielkie rodziny polityczne: narodowców, socjalistów i ludowców. W każdej działali ludzie religijni, różnych wiar i konfesji. Liberałowie i chadecy u nas siedzieli w dalszych rzędach albo na dostawkach. W Polsce partie są wciąż raczej narzędziem walki o prawa – narodu, klasy, mniejszości – niż miejscem układania programów reform i modernizacji. Liberałowie, chadecy, zieloni mogą rozkwitać w społeczeństwach stabilnych, dobrze urządzonych i zarządzanych i zamożnych.

Nasza obecna sytuacja potwierdza tę szczególną deformację systemu politycznego. Z PiS jest trochę tak jak z Narodową Demokracją. Formacja Dmowskiego zaczynała od nieklerykalnego i modernizacyjnego nacjonalizmu, a pod koniec II RP dominował w niej nurt autorytarno-antysemicki. Formacja Kaczyńskiego zaczynała od programu centroprawicowego, proeuropejskiego i umiarkowanie „neojagiellońskiego”, a przekształca się w antysystemową partię narodowo-katolickiego populizmu. Promodernizacyjna i umiarkowana PO wygrywa w polityce, lecz w Kościele wygrywa PiS. A im szybciej postępuje liberalizacja społeczeństwa, tym mocniejszy staje się radykalizm w Kościele i na prawicy.

Nie chcemy Zachodu, nie chcemy i już!

Co prawda w Parlamencie Europejskim to Platforma, a nie PiS należy do frakcji chadeckiej, ale przez polski Kościół i polityczną prawicę PO jest traktowana jako religijni zaprzańcy. Działająca w PO eurodeputowana Róża Thun tak mówiła POLITYCE o wykorzystywaniu w walce politycznej znaku krzyża: „Dla mnie krzyż jest znakiem miłości do tego stopnia, że się oddaje życie za drugiego człowieka. Tak byłam wychowana i w to wierzę, a ci z krzyżami (na Krakowskim Przedmieściu – red.) na mnie nienawistnie krzyczą. Jakich kaznodziejów mieli ci ludzie, dla których krzyż stał się instrumentem nienawiści?”. Thun jest przykładem, jak trudno dziś być w polityce katolikiem o nastawieniu proeuropejskim, ekumenicznym, otwartym, nie-rydzykowym.

Obecny podział politycznej Polski jest tak głęboki i trwały, bo dotyka rdzenia wspólnoty, jakim jest tożsamość. Religa ma w tym walny udział. Znaczna część Polaków definiuje swą narodową tożsamość w kategoriach katolickich.

Dlatego dla PiS tak ważne jest sprzężenie swojego politycznego przekazu z religijnym, ustawianie partyjnych i wyborczych przeciwników w roli szatanów, a sporu o władzę i interesy jako rywalizację dobra ze złem.

Przekaz „religii smoleńskiej” jest jasny i spójny: poza religią, Kościołem i prawicą katolicko-narodową nie ma zbawienia, ani metafizycznego, ani politycznego. Ale w świetle badań opinii społecznej nie jest to przekaz tak atrakcyjny, by przekonał pozostałe dwie trzecie społeczeństwa. Dominacja „religii smoleńskiej” jest sprzeczna nie tylko z dalekosiężnymi interesami Kościoła, ale też z zabiegami o rozszerzenie elektoratu PiS. Odpycha swym radykalizmem wahających się. Na dodatek w jednym punkcie wyborcy PiS i PO, a także innych ugrupowań i ludzie partyjnie obojętni w dużej części się zgadzają: nie chcą Kościoła politykującego.

W najnowszym badaniu CBOS kościelnych sugestii, na kogo głosować, nie życzy sobie aż 80 proc. pytanych, a ponad połowa sprzeciwia się wpływaniu Kościoła na konkretny kształt ustaw. Natomiast prawo katolików do promocji swych poglądów i obecność katolickich symboli w przestrzeni publicznej większości Polaków nie przeszkadza. Przeciwnie, we wspomnianym sondażu 63 proc. pytanych wyborców PO jest zdania, że katolik ma prawo manifestować swoje religijne przekonania, w elektoracie prawicy – 53 proc., mniej niż w elektoracie PO dotkniętej ponoć odchyleniem eurolewicowym. Nawet w elektoracie SLD większość (52 proc.) też jest za tym prawem.

Nie ma sprzeczności między ponadpartyjnym frontem niezgody na Kościół politykujący a szerokim przyzwoleniem na obecność katolicyzmu w życiu publicznym. Wielu Polaków uważa, że Kościół jest dobrem narodowym, a katolicyzm dobrem społecznym, lecz zarazem nie sądzi, by poza nimi nie było „zbawienia”, to znaczy także innych sensownych pomysłów na swoje życie i Polskę.

Katolickie lemingi mogą spać spokojnie. Trafią do nieba, jeśli będą żyły po bożemu i zgodnie z sumieniem, nie czyniąc zła. I spodobają się Panu Bogu. Akceptacja episkopatu oraz PiS nie jest do zbawienia niezbędna.

Polityka 17.2015 (3006) z dnia 21.04.2015; Temat tygodnia; s. 16
Oryginalny tytuł tekstu: "Czy Platforma może być zbawiona?"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wyjątkowo długie wolne po Nowym Roku. Rodzice oburzeni. Dla szkół to konieczność

Jeśli ktoś się oburza, że w szkołach tak często są przerwy w nauce, niech zatrudni się w oświacie. Już po paru miesiącach będzie się zarzekał, że rzuci tę robotę, jeśli nie dostanie dnia wolnego ekstra.

Dariusz Chętkowski
04.12.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną