Wielka luksusowa limuzyna i podpis „Petrubus rusza w Polskę” – to krążące w sieci zdjęcie ilustruje, kto wie, czy nie podstawowy problem Ryszarda Petru i jego powstającego ugrupowania: wyobcowanie. Petru, co było widać, słychać i czuć na kongresie założycielskim NowoczesnejPL w Warszawie, reprezentuje tych, którym się udało – w biznesie, samorządzie, nauce – i którzy zarazem mają dość rządów Platformy. Ile jest takich osób w Polsce? 2, a może 5 proc.?
Czy wściekłych yuppies jest wystarczająco wielu, by wprowadzić Nowoczesną do Sejmu? Czy sam Petru, kolekcjoner rad nadzorczych i niespełniony polityk z poprzedniej dekady, który jeszcze niedawno popierał Bronisława Komorowskiego, wypełni misję, której się podjął? Czy brylujący w mediach ekonomista z łatką „uczeń Balcerowicza” okaże się liderem, który porwie za sobą milion wyborców?
Petru, nie oszukujmy się, walczy przede wszystkim z Platformą. Każdy głos na Nowoczesną to jeden głos mniej na PO. To oczywista groźba dla premier Kopacz, która i bez tego ma mnóstwo problemów, ale i sytuacja niebezpieczna dla samego Petru. Jeśli bowiem PO przekona ludzi obawiających się PiS i Pawła Kukiza, że jest jedyną siłą zdolną ich zablokować, to zepchnie Petru w niebyt. Wystarczy, że wyborcy niepisowscy uznają, że głos na słabszego Petru będzie zmarnowany.
Na warszawskim kongresie zorganizowanym z rozmachem w hali Torwaru Petru nie poszedł w zwarcie z Platformą, poza retorycznymi wstawkami o „zużytej klasie politycznej”. Partii Kopacz stawia jeszcze zarzut „etatystyczności”, sam chce być głosem Polaków o liberalnych poglądach na gospodarkę. Bieda w tym, że PO stała się etatystyczna nie bez dobrego powodu – Donald Tusk zrozumiał, że partii liberalnej trudno święcić triumfy w kraju praktycznie pozbawionym liberałów.