Polska zapowiedziała, że do 2017 r. przyjmie 2 tys. uchodźców. Unia jęknęła, że jak na 38-milionowy kraj to niezbyt wielka liczba, że znacznie mniejsze Czechy przyjmują półtora tys. ludzi i że Polska ciągle sama domaga się w równych sprawach solidarności, a jak nas prosi się o wsparcie, to dajemy tyle, co kot napłakał.
Unia więc jęknęła, ale w dalszej perspektywie odetchnęła z ulgą i uznała, że dobre i to. Dobrze że przełamaliśmy impas, że nie zamykamy się zupełnie na problem, że staramy się okazać solidarność i chęć pomocy, w tym wypadku Włochom i Grekom, w których każdego dnia liczba imigrantów rośnie o kolejne tysiące.
Z proponowanych przez Komisję Europejską 3,6 tys. osób (2,6 tys. z już przebywających na terenie Unii i 1 tys. spoza niej) Polska zadeklarowała się przyjąć 2 tys. (1 tys. z uchodźców z koczujących we Włoszech i Grecji i 1 tys. spośród uchodźców, którzy uciekli z Syrii i Erytrei, którzy dzisiaj czekają w obozach dla uchodźców poza Unią). W dodatku Polska chciałaby też przedstawić kryteria, na podstawie których przyjęlibyśmy te 2 tys. uchodźców.
Wcześniej zapowiedzieliśmy też przyjęcie 60 chrześcijańskich rodzin z Syrii, o których ściągnięcie do Polski zabiegała polsko-syryjska Fundacja Estera. Oraz przyjęcie 100 uchodźców z Syrii, rozłożone na lata 2016–2018, jako program pilotażowy, w który zaangażowani są Syryjczycy mieszkający w Syrii i przedstawiciele UNHCR, którzy będą kontrolować, kto przyjeżdża do Polski i czy faktycznie potrzebuje pomocy.
O 60 chrześcijańskich rodzin finansowo ma się zatroszczyć fundacja Estera i organizacje ją wspierające, a za każdym z 2 tys. uchodźców, o których polski wiceminister mówił na ostatnim spotkaniu, mają pójść unijne pieniądze.