Artykuł w wersji audio
Jeżeli obietnica ma być zrealizowana zgodnie z zapowiedziami, musi zostać wpisana już teraz do budżetu na 2016 r. w rubryce „wydatki” i jakoś się odnaleźć w rubryce „dochody”. A chodzi o niebagatelną dodatkową sumę, według różnych szacunków, od 21,5 do 24 mld zł rocznie. To ok. 1 proc. PKB. Słowem – żarty się skończyły.
Do tej pory sprawa traktowana była hasłowo, jak na kampanię wyborczą przystało. Zaczęło się na spotkaniu wyborczym zorganizowanym na podwórku szkolnym w Józefowie pod Warszawą, z rozpoczynającym się właśnie rokiem szkolnym w tle. Beata Szydło mówiła wtedy, że wielu rodziców nie stać na wyposażenie dziecka do szkoły, że w tym celu coraz częściej muszą korzystać z chwilówek i to jest problem, na który ona ma rozwiązanie. I wyciągnęła przed siebie trzymany w dłoni plik kartek: projekt ustawy o pomocy w wychowywaniu dzieci Rodzina 500+. Co można tłumaczyć po prostu „500 zł dodać”. „To jest mój priorytet – mówiła, potrząsając kartkami. – Jeżeli Polacy mi zaufają, jeżeli będę miała przywilej tworzenia rządu, to jest pierwszy z projektów, który zrealizuję”.
Padły też konkretne daty, które całość uwiarygodniały. W artykule 30. zapisano w pierwszym punkcie, że „pierwszy okres, za który przysługuje świadczenie wychowawcze od dnia wejścia w życie ustawy, rozpoczyna się w dniu 1 stycznia 2016 r., a kończy się w dniu 31 października 2016 r.”. Punkt drugi głosił, że „wnioski składane są do dnia 31 sierpnia 2016 r.”, a trzeci, że „świadczenie wychowawcze przysługujące za styczeń, luty i marzec 2016 r. wypłaca się do dnia 30 kwietnia 2016 r.”. To na wypadek, gdyby organizacja wypłat się przeciągnęła. Artykuł następny, numer 31, już kompletnie usuwał niepokój o przyszłość wypłat, podając, że „ustawa budżetowa na rok 2016 uwzględnia kwotę dotacji oraz określi wielkość kosztów obsługi”.
Diabeł w detalu
Po wyborach zadeklarowano najpierw, komu szczegółowo państwo będzie płacić. A więc: 500 zł miesięcznie na drugie, trzecie (i każde następne) dziecko do 18. roku życia, a w rodzinach słabiej sytuowanych, z dochodem do 800 zł na osobę – 500 zł już nawet na pierwsze dziecko. Na dziecko niepełnosprawne przy dochodzie 1,2 tys. na osobę w rodzinie.
Pozostałe szczegóły, które upubliczniono, aż tak konkretne się nie okazały. Począwszy od tego: zgodnie z projektem, żeby ubiegać się o pieniądze, trzeba dostarczyć górę zaświadczeń o wysokości dochodów – od zaświadczeń o dochodzie podlegającym opodatkowaniu podatkiem dochodowym, wystawionych dla wszystkich członków rodziny przez naczelnika urzędu skarbowego; przez zaświadczenia dokumentujące wysokość ewentualnych innych dochodów; po oświadczenie o faktycznie uzyskanych przychodach zadeklarowanych w poprzednim roku podatkowym, przychodach osiąganych przez osoby podlegające przepisom ustawy o zryczałtowanym podatku dochodowym z tytułu umowy najmu, podnajmu, dzierżawy, poddzierżawy lub innych umów o podobnym charakterze itp., itd. Generalnie – ogromne ilości papierów do zebrania w różnych instytucjach. Duże wyzwanie organizacyjne. I, co dziwne, nigdzie nie ma zapisu, że wymóg dostarczenia zaświadczeń dotyczy tylko tych, którzy starają się o pieniądze na pierwsze dziecko z tytułu niskich dochodów. Z projektu wynika, że takie zaświadczenia o dochodach mają składać wszyscy. To by była ogromna bariera, być może nawet eliminująca na wstępie bardzo wiele mniej obrotnych rodzin.
Poseł Henryk Kowalczyk, określany jako autor tego projektu, bagatelizuje sprawę. – To widocznie pomyłka, poprawimy, to nie było naszą intencją – tłumaczy. – W zamierzeniu składanie zaświadczeń o dochodach ma dotyczyć oczywiście tylko rodzin, w których o pomocy decyduje kryterium dochodowe. Ale zapisu nie ma, są już za to deklaracje o sztywnych terminach, którym podlegać będą rodzice starający się o dodatki. Kto się nie wyrobi, dodatku nie dostanie. Co może jednak obniżyć liczbę beneficjentów i całościowy koszt wprowadzenia ustawy.
Ale to nie koniec niejasności. Kolejną jest wiek dzieci uprawniający do otrzymania 500 zł. Zapisano jasno, że państwo płaci tylko na dzieci niepełnoletnie. Nie zapisano jednak, czy drugie bądź trzecie dziecko w rodzinie może mieć pełnoletnie rodzeństwo. Czy dodatek przysługuje rodzinom, które w starsze dzieci już zainwestowały, np. posłały je na studia i wciąż utrzymują, a w domu wychowują ostatnie – nieletnie. Czy zasiłek na dziecko młodsze przestanie być wypłacany, gdy starsze wyprawi 18. urodziny?
Ogromne są też wątpliwości dotyczące tego, które z rodziców może wystąpić o zasiłek. Stan rzeczy na dziś przewiduje, że jeśli oboje sprawują władzę rodzicielską (a tak jest w większości przypadków), to kto będzie pierwszy, ten lepszy. Jeśli zapisy nie zostaną dopracowane, może się okazać, że pięćsetka trafi nie do tej osoby, która faktycznie wychowuje, lecz do tej cwańszej.
Gdyby chcieć ustawę doprecyzować – mamy w polskim prawie zapis, że choć dziecko ma dwoje rodziców, nawet wychowujących naprzemiennie, to ma tylko jeden adres zamieszkania. To mógłby być jakiś punkt wyjścia. Tyle że wówczas może się okazać, że wyborcza pięćsetka skomplikuje i wydłuży sprawy rozwodowe: już nie tylko o dziecko będą się bić rodzice, lecz także o 500 zł.
Rozpytywany, rozpytywana
Jest też w ustawie zapis, że jeżeli w stosunku do osoby ubiegającej się o świadczenie wychowawcze „wystąpią wątpliwości dotyczące okoliczności uprawniających do uzyskania tego świadczenia”, organ właściwy, czyli gmina, może zlecić ośrodkowi pomocy społecznej przeprowadzenie wywiadu środowiskowego. Brak jest jednak określenia, o jakie wątpliwości chodzi i na podstawie czego powzięte. Czy o to, kto te pieniądze otrzyma? Czy też na przykład o to, jak pieniądze są wydawane?
Kolejny zapis ustawy głosi bowiem, że „w przypadku, gdy ośrodek pomocy społecznej lub inny organ publiczny przekazał organowi właściwemu informację, że osoba uprawniona marnotrawi wypłacane jej świadczenie lub wydatkuje je niezgodnie z przeznaczeniem, organ właściwy ogranicza lub wstrzymuje wypłatę należnego świadczenia wychowawczego w całości lub w części albo przekazuje należne tej osobie świadczenie wychowawcze w formie rzeczowej”. Na forach rodzicielskich wrze. Padają pytania: czy wyjazd na wczasy to marnotrawienie środków czy nie? Czy trzeba będzie się tłumaczyć, że szminkę kupiło się z pensji, a nie z tych 500 zł? A niezdrowe hamburgery? A zakup gry komputerowej? A czynsz?
I dalej: jak będzie wyglądała wspomniana kontrola? Czy jak w klasycznym wywiadzie środowiskowym będzie tylko oględnie – rozpytanie sąsiadów, wizyta w domu, sprawdzenie, w jakich warunkach żyje dziecko, czy ma warunki bytowe (jedzenie i posprzątany dom) oraz wsparcie? Czy też kontrole będą dokładniejsze? Np. związane z analizą wydatków? Jak będą przeprowadzane takie analizy?
I dalej, idąc tym tropem: co, jeśli kontrola wypadnie niepomyślnie? Czy pobrane już pieniądze trzeba będzie zwrócić np. drugiemu rodzicowi? Jaka będzie droga odwoławcza, w której rodzice mogliby jednak przedstawić swoje racje? Bo od decyzji administracyjnych taka nie przysługuje. Co zresztą jest jednym z największych problemów dotyczących ustawy o pomocy społecznej: dając pomocy społecznej prawo do egzekwowania odpowiedzialności obywatela, nie pozostawia mu nawet prawa do zabrania głosu we własnej obronie.
Sprawiedliwość społeczna
Wątpliwości wątpliwościami, ale Polacy już masowo polubili ideę 500 zł na dziecko. Chcą, by na dzieci dawać. Niektórzy ekonomiści, jak Stanisław Kluza, były minister finansów w rządzie PiS, w tym wypadku reprezentujący Stowarzyszenie Dużych Rodzin Trzy Plus, przekonywali, że to wreszcie jakiś przejaw sprawiedliwości społecznej. Bowiem ludzie, którzy decydują się na dzieci, wykonują w imieniu państwa ogromną inwestycję – a państwo w żaden sposób im się nie rewanżuje. Mniej pracują (bo przecież są obciążeni dziećmi), podejmują mniej ryzykowne decyzje zawodowe (często siedząc na śmieciówkach po 1,5 tys. zł, ledwo wiążąc koniec z końcem). I aby finalnie móc liczyć na niższą lub wręcz żadną emeryturę – bo matki, które wychowały sześcioro czy siedmioro, traktowane są przez państwo tak, jakby ani dnia nie przepracowały. Internauci wyliczali tymczasem na forach, ile konkretnie kosztują ich dzieci – i ile dodatkowo państwo zdziera z nich przy okazji. Począwszy od podręczników, które darmowe są od niedawna, i dla nielicznych, poprzez kredyty na mieszkania, których przecież od państwa nie dostali, a bez których nie porobiliby tych dzieci, po obłożenie podatkiem VAT wszystkiego, co dla dzieci kupują.
Grunt jest podatny, bo i polityka państwa względem rodzin z dziećmi była oszczędna. Poprzedni rząd, choć ograniczał odpłatność za przedszkola, wprowadzał darmowe podręczniki, ulgi podatkowe i tak dalej, nigdy nie zdecydował się na bezpośrednie wsparcie gotówkowe. Świadczenia rodzinne przysługują tylko, jeśli dochód miesięczny nie przekracza 539 zł na osobę (lub 623 zł, jeśli w rodzinie jest niepełnosprawne dziecko). I są skromne: 77 zł państwo płaciło na dziecko do piątego roku życia, 106 zł na dziecko od piątego do 18 roku życia i 115 zł na dziecko od 18. do ukończenia 24 lat. Jeżeli te kwoty w ostatnich latach rosły, to zaledwie symbolicznie. W sumie na zasiłki rodzinne ze Skarbu Państwa przeznaczaliśmy niecałe 3,5 mld zł.
Do tego dochodzą różne dodatki, także niewysokie. Z tytułu samotnego wychowywania dziecka oraz niskich dochodów – 170 zł miesięcznie (lub 250 na dziecko niepełnosprawne); z okazji rozpoczęcia roku szkolnego – jednorazowo 100 zł na dziecko; w przypadku podjęcia przez dziecko nauki poza miejscem zamieszkania – 50 zł miesięcznie, jeśli dziecko dojeżdża z domu do szkoły, i 90 zł, gdy mieszka tam, gdzie jest szkoła. A jeśli chodzi o pomoc finansową w wychowaniu dziecka w rodzinie wielodzietnej, to jest to 80 zł miesięcznie na trzecie i kolejne dziecko. Do tego jednorazowo 1 tys. zł becikowego, przysługującego tylko przy dochodzie do 1922 zł na osobę w rodzinie.
Radykalna oszczędność
Dr Łukasz Hardt z Wydziału Nauk Ekonomicznych Uniwersytetu Warszawskiego podsumowuje krótko: koszty wychowania i edukacji dziecka są w Polsce przede wszystkim kosztami prywatnymi rodziców, natomiast korzyści z dzieci mają charakter w dużym stopniu publiczny, bo to w końcu dzieci będą w przyszłości budowały dobrobyt państwa. Tymczasem u nas pomoc rodzinie z dziećmi ciągle wpychana jest w dziedzinę pomocy społecznej.
Najnowszy ranking PwC wielkości wsparcia finansowego rodzin w Europie stawia nas na 24. miejscu z kwotą 2224 zł rocznie, czyli ok. 185 zł miesięcznie. Średnia bezpośredniej pomocy w UE w zakresie ulg na dzieci i świadczeń rodzinnych wynosi 9819 zł rocznie, czyli 818 zł miesięcznie. Za nami są tylko Grecja, Litwa, Rumunia i Bułgaria.
Do tej pory na posiedzeniach sejmowej komisji ds. rodziny wszystkie debaty nad zwiększeniem dzietności w Polsce poprzez odciążenie rodziców w kosztach wychowania kończyły się zawsze utyskiwaniem, że to zebrania bez sensu, skoro nie uczestniczy w nich minister finansów. Zdaniem Naczelnej Izby Kontroli „państwo polskie nie wypracowało całościowej i długofalowej polityki rodzinnej, koncentrując działania na doraźnie wprowadzanych rozwiązaniach”. Nie było koordynacji, nie było sprecyzowanych celów ani powiązanych z nimi działań, brak było analizy osiąganych efektów w powiązaniu z ponoszonymi nakładami. Zdaniem NIK polityka rodzinna sprowadza się u nas do zarządzania „kasowego” – zależnego wyłącznie od limitów budżetowych.
Hasło „500 zł na dziecko” padło na szczególnie wysuszoną glebę. Perspektywa 500, 1000 czy 1500 zł miesięcznie dodatkowo za sam fakt posiadania (i rozmnażania) dzieci miała polityczną siłę bomby atomowej. Takiego kontraktu nikt wcześniej wyborcom nie zaproponował: głosujesz i masz konkretną kasę.
Pytanie, czy owe 500 zł to jest jeszcze instrument polityki społecznej (i jakiej?), czy też jedynie instrument wyborczy? Janusz Korwin-Mikke z właściwą sobie brutalnością mówi, że rodzinę, która za 500 zł miesięcznie zdecyduje się na posiadanie dziecka, trzeba traktować jako patologiczną. Ale mówiąc poważnie, polska szczególnie niska dzietność to tzw. problem drugiego dziecka; doświadczenia związane z pierwszym rodzicielstwem, trudności w pogodzeniu opieki z pracą, kłopoty z logistyką – to jest główny powód, dla którego ci, którzy może i chcieliby, nie decydują się na kolejnego potomka. Poprzestając na – średnio – 1,3 dziecka na rodzinę.
Za 500 zł można by to i owo w tej kwestii usprawnić – zatrudnić opiekunkę, zapłacić czesne w prywatnym przedszkolu bliżej domu czy żłobku (do państwowego dostają się nieliczne dzieci). Względnie dopłacić do raty kredytu (o ile kontrola takiego wydatku nie zakwestionuje).
Tyle tylko, że za owe 20, a według innych nawet 40 mld zł akurat w kwestii dzietności można by dużo, dużo więcej. To suma pieniędzy wprost rewolucyjna. Wystarczyłoby nie tylko na zbudowanie porządnej sieci bezpłatnej opieki nad małym dzieckiem, ale jeszcze dofinansowanie szkół, z których gminy przez lata „troski” zrobiły uczące na dwie zmiany molochy; wystarczyłoby i na darmowe obiady w szkołach, darmową komunikację miejską, dofinansowanie opieki wakacyjnej lub wręcz zbudowanie systemu takiej opieki – i na godne potraktowanie rodzin z dzieckiem niepełnosprawnym, wyszarpujących dziś od fundacji jednoprocentowych rehabilitację czy asystenta w szkole. Taką inwestycję łatwiej uznać za powinność moralną państwa niż dawanie pieniędzy także tym, którzy ich w ogóle nie potrzebują, choć oczywiście wezmą.
PiS oficjalnie podaje, że jest niechętne takim rozwiązaniom, jak żłobki czy przedszkola. Były minister finansów tej partii Stanisław Kluza tłumaczy wręcz, że to nieetyczne faworyzować transferami finansowymi system żłobkowy (choć słowo „faworyzować” jest raczej na wyrost, gdy miejsc wystarcza dla kilku procent dzieci). I karać rodziny bardziej tradycyjne, w których mama pozostaje z dzieckiem w domu – bo państwo za żłobek zapłaci, a za mamę nie. Tyle że nawet w kraju o tak tradycyjnym rozumieniu funkcji rodziny jak Polska główne trendy społeczne nie dają się już zawrócić.
Emancypacja kobiet jest faktem, a dzietności sprzyja poczucie bezpieczeństwa ich matek (oraz rodzin w ogóle), a to jest związane zwykle z posiadaniem pracy i dochodu. Zaganianie matek i babć do domów raczej obciąży gospodarkę, niż jej się pozwoli rozwinąć. I koło się zamyka. 500 zł jest symbolem takiego – gospodarczo ryzykownego i społecznie utopijnego – podejścia.
Komu zabrać?
Pytanie kolejne: jak w praktyce potoczy się zapowiadana rewolucja? Pod projektem ustawy o „wyborczej pięćsetce” znalazły się wyliczenia: potencjalny skutek fiskalny w 2016 r. ma wynieść około 21,6 mld zł. Pod koniec października, już po wyborach, swoje wyliczenia przedstawiło Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej: wyszło dwa razy więcej. Jak podaje wiceminister Elżbieta Seredyn, roczny koszt przyznania na każde (poza pierworodnym) dziecko w wieku poniżej 18. roku życia świadczenia w kwocie 500 zł miesięcznie wyniósłby 41 mld 658 mln zł (tj. 6,943 mln dzieci w wieku 0–17 lat × 500 zł × 12 miesięcy). Przy czym kwota ta nie uwzględnia środków na koszty obsługi tego zadania (koszty administracyjne związane z ustaleniem prawa do świadczenia i jego comiesięczną wypłatą).
Oczywiście całość może kosztować znacznie mniej, gdyby te 500 zł miało wpływ na uprawnienia do pobierania świadczeń rodzinnych, świadczeń z pomocy społecznej czy innych dodatków o charakterze socjalnym (np.: dożywiania, stypendiów socjalnych dla uczniów), których przyznanie uzależnione jest m.in. od spełniania określonego kryterium dochodowego.
Dla dr. Łukasza Hardta to nawet byłaby okazja do opcji zerowej, do ustawienia wszystkiego od nowa i oderwania wreszcie wsparcia dla rodzin z dziećmi od pomocy społecznej. To, co należy do pomocy, trafiłoby do ustawy o pomocy społecznej, a udział państwa – czyli 500 zł dla każdej rodziny bez względu na dochody – w osobnej ustawie. Tyle tylko, że od takich rozwiązań odżegnują się politycy PiS. Poseł Henryk Kowalczyk zarzeka się, że zasiłki i pięćsetka będą dochodami od siebie niezależnymi, promocje się zsumują. – Nic się nie będzie nikomu odbierać, tylko będzie się dodawać – mówi.
Masa rozbudzonych nadziei – ale skąd na to brać? Czasu jest mało. 30 września rząd Ewy Kopacz złożył w Sejmie projekt budżetu na 2016 r. Datą graniczną, do której nowy rząd może coś robić przy budżecie, jest 31 stycznia – do tego dnia zgodnie z konstytucją prezydent musi budżet podpisać. A swoboda przesuwania środków w budżecie jest niewielka.
Są wydatki tzw. sztywne. Zadania, których ruszyć nie można: obsługa długu, wpłaty na ZUS, KRUS, subwencje dla samorządów, pieniądze na dopłaty do unijnych subwencji itp. Niby można ciąć inwestycje, ale szkoda, skoro już zostały zaczęte. Nawet uchwalone w ustawie 2 proc. PKB na wojsko też jest nie do ruszenia, bo trzeba by zmienić ustawę, a na to nie ma czasu, a zapewne i chęci.
A tymczasem rząd dopiero się tworzy. – Na poważne zmiany w budżecie nie ma więc szans – uważa Wojciech Misiąg, ekonomista i podsekretarz stanu w Ministerstwie Finansów w pięciu rządach. – Można zrobić drobne zmiany, korekty, ale w przypadku zaplanowanych dużych wydatków trzeba o tyle samo zmniejszyć deficyt poprzez cięcie innych wydatków. Gdzieś trzeba ciąć, bo nie można zwiększyć o 20 mld zł deficytu w obecnym stanie prawnym.
Problem kolejny, że PiS w ogóle nie chce niczego ciąć.
I czy dać?
Jak więc zarobić lub zdobyć 20–40 mld? Joachim Brudziński, pytany w TVN 24 o to, kiedy ruszą z pięćsetką, zastrzega, że „w pierwszej kolejności zostanie złożona autopoprawka do budżetu, bo na to trzeba znaleźć dodatkowe środki”. Piotr Gliński w RFM FM powołuje się na ekspertów swojej partii, którzy twierdzą, że realny jest termin w połowie przyszłego roku, „jeżeli uda się wprowadzić nową ustawę o VAT”. Obecnie i sam twórca ustawy poseł Henryk Kowalczyk studzi zapały i apetyty. Mówi, że są „spore szanse” na wypłaty już w kwietniu. Ale nie można tego zagwarantować.