Polityczna wola Jarosława Kaczyńskiego jest oczywista: Trybunał Konstytucyjny musi być mu absolutnie uległy, a więc musi zostać zmieniony. Najprościej zrobić to, uchwalając nową ustawę i wybierając wszystkich swoich sędziów. Ten wariant przećwiczono w latach 2005–07, kiedy w ciągu dwóch dni rozprawiono się z Krajową Radą Radiofonii i Telewizji, skąd po raz pierwszy w historii usunięto z tej instytucji całą opozycję. Dlaczego nie miałoby się to powtórzyć?
Warto spojrzeć na symboliczną scenę z nocnego zaprzysiężenia wybranych w pośpiechu nowych sędziów TK. W środku samotny prezydent, nieco dalej wątły szereg jego współpracowników, z drugiej strony prezes Jarosław Kaczyński i tyłem do obiektywu cztery osoby, które właśnie złożyły ślubowanie lub się do niego przygotowują. Prezes jest jedynym politykiem, jakby nadzorcą tego, co dzieje się w pustej sali, pilnującym, by prezydent wypełnił to, do czego został przez partię, czyli prezesa, zobowiązany. Kiedyś takie wydarzenia miały uroczystą oprawę, były przemówienia, gratulacje, a prezydenci, także Lech Kaczyński, wiele mówili o roli TK w demokratycznym państwie prawa. Teraz tych nowych niby-sędziów potraktowano jak funkcjonariuszy partyjnych, których można wezwać o każdej porze i wydać im dowolne polecenie. Nie ma powodu, by ich żałować, sami się zgodzili na rolę zbrojnego ramienia PiS w trybunale. Zresztą nawet ten poczet o bardzo wątpliwych kwalifikacjach trudno było zebrać. Ostatecznie, w ramach dość rozpaczliwej łapanki, sięgnięto po mecenasa wypróbowanego w sprawach smoleńskich, po doradcę SKOK. W ramach „odpolityczniania” trybunału wybrano urzędującego posła partii rządzącej, byłego senatora czy inne osoby jawnie zaprzyjaźnione z PiS.