Janusz Wojciechowski, jeszcze niedawno organizator głośnej podczas kampanii prezydenckiej inicjatywy „Duda pomoc”, postanowił teraz pomóc w rozwiązaniu kłopotów samemu pryncypałowi. Chce to robić z właściwą sobie, łagodnie mówiąc, bezceremonialnością.
Janusz Wojciechowski ma wprawdzie prawnicze wykształcenie, lecz kompletnie do tej profesji nieprzystający rewolucyjny temperament i takież ambicje. Nie bez powodu pewnie jego życiorys jest tak pogmatwany. Bo owszem, po studiach w Łodzi przez jakiś czas praktykował – jeszcze w PRL – jako asesor prokuratorski, a potem sędzia. Jednak już wtedy zdradzał zapędy polityczne, bo w 1984 r. wstąpił do satelickiego wobec PZRP Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego.
Po 1989 r. płynnie przeszedł do PSL i poszedł w politykę na całego. Z ramienia ludowców był posłem, a także – z nadania swojej ówczesnej partii oraz, co dziś pewnie dlań wstydliwe, SLD – szefem Najwyższej Izby Kontroli. W końcu zbliżył się do PiS i z listy tego ugrupowania kolejną kadencję jest eurodeputowanym.
Równocześnie cały czas uprawia tzw. wyrazistą publicystykę. Nie wzbrania się w niej przed nader agresywnym, a często obraźliwym językiem, który nie przystoi nawet politykowi, a już na pewno prawnikowi. Głównym celem krytyki, a w zasadzie ataków, Wojciechowskiego jest obowiązujący w Polsce po 1989 r. system prawny i wymiar sprawiedliwości. Ostatnio na przykład europoseł nie zawahał się porównać sądy Rzeczpospolitej z „bolszewikami” oraz „oprawcami” z „obozów koncentracyjnych i łagrów”.