Czytam w prasie, zwanej uprzejmie prawicową, że w Parlamencie Europejskim „premier Szydło zwyciężyła w debacie o Polsce”. Otóż, w takim zdaniu prawdziwe jest tylko jedno słowo: Szydło. Bo ani Beata Szydło nie jest samodzielnym premierem, ani debata nie była o Polsce, tylko o ekscesach rządu PiS, ani nie zwyciężyła, bo procedury kontrolne trwają. Reszta to wrażenia: zwolennicy PiS uważają, że Beata Szydło poradziła sobie świetnie, bo na stawiane zarzuty, że w Polsce dochodzi do naruszania europejskich standardów demokratycznych, odpowiadała zdecydowanie, „że nie dochodzi”. Pozostała część publiczności raczej wyrażała uczucia zażenowania, że w ogóle staliśmy się w Europie krajem specjalnej troski (dołączając do Grecji i Węgier) i że przedstawicielka Polski na naszych oczach wykonywała jakiś przedziwny slalom, aby tylko wyminąć fakty (jak choćby ten, że w sprawie Trybunału Konstytucyjnego rządząca większość i prezydent zwyczajnie złamali konstytucję, na co jest stosowne orzeczenie). No i tak pozostaniemy rozdzieleni między dumą jednych i wstydem drugich.
Nowa władza i jej rzecznicy podkreślają, że oni, w odróżnieniu od zakompleksionych poprzedników, skończyli z „pedagogiką wstydu”, przejmowania się tym, co powiedzą Niemcy czy Bruksela, wpisywania się w jakąś europejską polityczną poprawność. Tylko że odwrotnością wstydu na ogół nie jest duma, lecz bezwstyd. I na tym polega jeden z największych problemów, jakie mamy dziś z PiS. Życie społeczne składa się z mnóstwa niepisanych norm, standardów, obyczajów, reguł przyzwoitości, języka, zachowania, za których naruszenie nie ma innych sankcji niż zawstydzenie. Ba, nawet tak łatwo wyśmiewana hipokryzja w relacjach między ludźmi, instytucjami czy krajami jest, jak mówi powiedzenie, hołdem złożonym cnocie przez występek.