W ostatnich miesiącach rządów [Jarosława Kaczyńskiego w 2007 r.] chaos narastał. Zaczęło się od miękkiego serca prezydenta, który nie mógł się pogodzić z przeforsowanym przez Platformę Obywatelską modelem lustracji. PO upierała się przy ujawnieniu wszystkich teczek, także niewinnych ludzi, i takie rozwiązanie przeforsowała w Sejmie. PiS nie protestował, główne punkty ustawy były mu bliskie, przede wszystkim rozszerzenie listy lustrowanych zawodów. Objęła ona blisko pół miliona ludzi – administrację rządową, samorządową, adwokatów, sędziów, prokuratorów, notariuszy, dziennikarzy, nauczycieli akademickich.
Jeden prezydent nie mógł się pogodzić z tym, że ucierpią niewinni działacze opozycji. Że w otwartych archiwach dziennikarze znajdą donosy na temat ich prywatnego życia – kochanek, alkoholu, kłopotów rodzinnych, zdrowotnych. Opozycjonistów uważał za narodowych bohaterów, swoją prezydenturą chciał im wystawić pomnik, więc uznał, że do takiej lustracji nie przyłoży ręki. Ustawę podpisał, ale zapowiedział, że nim wejdzie w życie, jego kancelaria zmieni kontrowersyjne zapisy. I zmieniła, ale przy okazji wprowadziła inne procedury lustracji. Platforma ustawę poparła, jednak w oczach elit nowa ustawa była już tylko pisowskim dzieckiem.
Policzek od elity
Ta zmiana praw autorskich dała sposobność do buntu przeciw władzy Kaczyńskich. Im bardziej się zbliżał termin składania oświadczeń lustracyjnych, tym więcej osób deklarowało, że ich nie wypełni. Każdego dnia do buntu dołączali się znani dziennikarze, znani naukowcy, a z czasem całe uczelnie. Protestujący wiedzieli, że łamią prawo, ale twierdzili, że niesprawiedliwych praw nie trzeba przestrzegać.