Jeszcze przed jesiennymi wyborami jeden ze znajomych powiedział: „Zobaczysz, jak PiS wygra wybory, to rewolucja kadrowa dotrze nawet do szaletów”. Prognoza jeszcze się nie sprawdziła, może w związku ze starym krakowskim kawałem. Siedzą dwie babcie klozetowe przy szalecie przy Plantach. Nieopodal przechodzi mężczyzna i kłania się jednej z nich. Druga pyta: „Skąd znasz hrabiego?”. Zagadnięta odpowiada: „Ano, załatwia się u mnie”.
Wersja bardziej współczesna mogłaby brzmieć tak: „Nie boisz się, że ci wezmą miejsce pracy?”. „Ano, nie”. „Dlaczego?”. „Zaraz zobaczysz”. Nieopodal przechodzi znany polityk partii rządzącej i kłania się. „Skąd znasz posła X?”. „Ano, załatwia się u mnie, nie da zrobić mi krzywdy, przecież mój szalet ma długą tradycję, a ja zawsze sprzyjam dobrym zmianom”. Wszelakie takie znajomości pomagają w przypadku niezbyt eksponowanych miejsc pracy.
Polskie laboratorium wymiany kadr
Gdy zmienia się partia rządząca, wszędzie następują zmiany kadrowe. Ale nie zawsze przebiegają tak, jak obecnie ma to miejsce w Polsce. Jeśli np. republikanin ustępuje demokratce na stanowisku prezydenta USA lub odwrotnie, powstaje tzw. zespół przejściowy, który przeprowadza stosowne zmiany personalne. Nie ma wątpliwości, że ci, którzy zostali nimi dotknięci, nie są nadmiernie zachwyceni utratą stanowisk. Niemniej jednak zasadą jest, że fachowiec zastępuje fachowca, a ponadto zmiany dotyczą przede wszystkim stanowisk w administracji, a nie w sektorze gospodarczym czy armii. Dobrze zorganizowane państwa cenią stabilność swoich agend i chronią swoje służby przed czystkami kadrowymi.
Swoistym laboratorium ukazującym charakter zmian personalnych (trudno je nazwać kadrowymi) w Polsce są trzy przypadki: dziennikarzy pracujących w mediach publicznych, prezesów stadnin koni arabskich i Rady Programu Rozwoju Humanistyki (NPRH).