Wydawało się, że musi być inaczej. Że rozmiary tragedii i jej wyjątkowość rozmyją podziały, że strata bez precedensu połączy wszystkich – bez względu na polityczne sympatie i życiorysy. W sposób jeśli nie trwały, to przynajmniej długotrwały. Groby miały pojednać – nie tylko samych Polaków, ale także Polaków i Rosjan. Z ust czołowych polityków i publicystów tuż po katastrofie smoleńskiej padały nawet słowa o żałobie, która będzie pożegnaniem z 200 latami „niezbyt szczęśliwej historii Polski”.
Poszło inaczej. Czyli jak zawsze. Zamiast katharsis i pojednania mamy podziały tak głębokie, jak nigdy w ostatnich 25 latach. Opadły wszystkie skrupuły.
Okazało się, że można nazywać katastrofę komunikacyjną „zamachem”, znaleźć „dowody” na wybuchy na pokładzie, widzieć wśród „sprawców” polskiego premiera, wśród „pomocników” – prezydenta, a rząd nazywać „sowieckim”. Ci, którzy z taką wizją się nie zgadzają, przynależą do „przemysłu pogardy” z mianem „ruskich pachołków”. „Polegli” zostali przez nich „zdradzeni o świcie”. Irracjonalne? Ale skuteczne.
Sondaże pokazują dobitnie, że orędownicy teorii zamachowej tak mocno namieszali ludziom w głowach, że mimo pracy komisji Jerzego Millera, zespołu Macieja Laska i prokuratury ponad 50 proc. Polaków nadal uważa, że przyczyny katastrofy nie zostały wyjaśnione (sondaż CBOS z kwietnia 2015 r.).