Minister obrony narodowej ogłosił, że powiększy polską armię co najmniej o połowę. PiS zapowiadało to już w kampanii wyborczej, a jeszcze poprzedni rząd przyjął – realizowany przez następców – plan stopniowego zwiększania liczby żołnierzy zawodowych. W ciągu kilku lat zawodowców i ochotników z Obrony Terytorialnej ma być minimum 150 tysięcy. Pytanie, czy odpowiednio wzrośnie też budżet MON na wydatki osobowe i sprzęt.
Na początek dobra wiadomość: mamy stałą obecność NATO w Polsce. Minister otworzył uroczyście siedzibę polskiego NATO Force Integration Unit w Bydgoszczy, sztabowej jednostki mającej przygotowywać ewentualny przerzut sojuszniczych sił wsparcia. Jednostka jest niewielka – służy w niej 42 oficerów i podoficerów (połowa z Polski) – ale ważna, bo NATO zderzone z kryzysem za wschodnią granicą zorientowało się, że operowanie na terenie tzw. wschodniej flanki nie jest takie proste i muszą je wesprzeć odpowiednio przeszkoleni i znający lokalne warunki oficerowie łącznikowi.
Dlaczego? Na przykład dlatego, że Amerykanie dopiero po intensywnych ćwiczeniach w krajach nadbałtyckich zorientowali się, że rozstaw osi torów kolejowych jest tam z reguły szerszy niż w Europie Zachodniej... NFIU najpierw powstały w Estonii, na Łotwie, Litwie, w Polsce, Rumunii i Bułgarii – w zeszłym roku dołożono jeszcze Słowację i Węgry. Cała wschodnia flanka ma teraz swoich „operatorów”, a ci w Polsce – nową siedzibę.
Przy okazji Antoni Macierewicz powiedział, że „Polska armia będzie większa, przewidujemy zasadniczy wzrost armii, co najmniej 50-procentowy w ciągu najbliższych lat”. Od razu zastrzegł, że nie chodzi jedynie o jego oczko w głowie, czyli ochotnicze oddziały Obrony Terytorialnej. Większe ma być też wojsko operacyjne, zawodowe.
Jak wiele zapowiedzi dotyczących wojska, jest to potwierdzenie planów istniejących już za czasów poprzedniego rządu. Prawie rok temu, w maju 2015 r., MON ogłosiło decyzję restrukturyzującą armię: zmniejszającą etat Narodowych Sił Rezerwowych o 8 tys. na rzecz powiększenia komponentu zawodowego wojska o 10 tys. Plan Tomasza Siemoniaka zakładał dojście do 110-tysięcznej armii zawodowej w ciągu ośmiu lat – ale uwaga – kosztem minimum pół miliarda złotych rocznie po osiągnięciu docelowej wielkości. Później, jesienią, te szacunki zostały jeszcze podwyższone do minimum 800 mln złotych. Plan został wdrożony do realizacji i dzięki niemu w tym roku przybyło w wojsku 1,5 tys. etatów, dzięki czemu obsadzone kadrowo mają być sztaby brygad Obrony Terytorialnej.
Wojsko zawodowe jest kosztowne. Antoni Macierewicz jako pierwszy minister obrony III RP ma do dyspozycji równowartość 2 proc. PKB, ale i tak wydatki osobowe stanowią w budżecie MON prawie połowę, z grubsza licząc 16 mld złotych. Dlatego jedną z szans na powiększenie zasobów „siły żywej” jest ochotnicza Obrona Terytorialna. Zamiast 2,6 tys. złotych pensji ochotnicy deklarujący gotowość i uczestniczący w ćwiczeniach dostawaliby tylko ok. 500 zł miesięcznie.
Tworzący nową OT płk Grzegorz Kwaśniak twierdzi, że uda mu się zgromadzić minimum 35 tys. ochotników, na początek w trzech brygadach na ścianie wschodniej, a docelowo po kompanii (100 osób) w każdym powiecie. Doliczając 35 tys. ochotników do 10 tys. zawodowców, mamy już prawie 50 proc. obecnej, stutysięcznej armii.
Ale to nie wszystko, bo jest jeszcze nieco zapomniany i – co przyznają zarówno wojskowi, jak i byli szefowie MON – źle dotychczas zorganizowany komponent sił rezerwowych. Do tej pory „na papierze” liczył 20 tys. osób, dlatego teoretycznie polska armia miała 120 tys. etatów, czyli wojskowych „miejsc pracy”.
Teoretycznie, bo NSR nigdy nie uzyskał tej liczebności, po prostu nie był wystarczająco atrakcyjnym miejscem służby. Dlatego poprzednicy Macierewicza w MON obcięli go o 8 tys. etatów, przeznaczając pieniądze na wojsko zawodowe. Jeśli NSR będzie odtworzony w poprzednio zakładanej sile, będziemy mogli mówić o ponad 160 tys. żołnierzy różnych formacji, a minister Macierewicz spełni swoją zapowiedź o minimum 50-procentowym powiększeniu wojska. Oczywiście, jeśli wystarczy na to pieniędzy.
Kosztują bowiem nie tylko pensje, ale przede wszystkim wyszkolenie i wyposażenie. Jeśli bieżące utrzymanie obecnych sił zbrojnych kosztuje prawie 10 mld złotych, to można być pewnym, że ich powiększenie o połowę doda kolejne 5 miliardów. Nawet jeśli sporą część będą stanowić „tani w utrzymaniu” ochotnicy z OT, ich wyszkolenie i sprzęt dla nich muszą kosztować. Realizowany obecnie Plan Modernizacji Technicznej wojska nie przewidywał jego powiększenia.
Zresztą są kłopoty w wypełnieniu jego założeń – terminy się wydłużają, a koszty rosną. To typowe dla wielkich programów zbrojeniowych. Ale nawet wytoczenie z magazynów (o ile dadzą radę wyjechać) starych czołgów T-72 i wyposażenie ochotników w karabinki AK-74 z zapasów Agencji Mienia Wojskowego pochłonie masę pieniędzy – przy niewielkim wzroście realnego potencjału obronnego. Na takie wojsko szkoda byłoby wydawać pieniądze.
Zapowiedź ministra Macierewicza trzeba więc rozumieć jako apel o podwyższenie wydatków na armię powyżej 2 proc. PKB. PiS mówiło o tym w kampanii wyborczej, późniejsza premier Beata Szydło wspominała nawet o 3 proc. PKB, co dawałoby mniej więcej 17 mld złotych więcej i z nawiązką pozwoliło sfinansować nie tylko powiększenie wojska, ale i zakup najnowocześniejszego uzbrojenia. Pozycjonowałoby to Polskę jako absolutnego lidera wydatków obronnych w Europie.
Tyle że po kampanii wyborczej w PiS zapadła cisza na ten temat, a trudno podejrzewać, by stojące pod ścianą, gdy chodzi o finansowanie wydatków socjalnych, ministerstwo finansów skądś znalazło nagle dodatkowe 17 mld. Ratunkiem, dającym około 7 mld rocznie, byłoby przesunięcie poza budżet MON emerytur wojskowych. Z takim postulatem występują w Sejmie posłowie Kukiz’15. Ale to rozsadziłoby z kolei Fundusz Ubezpieczeń Społecznych. A nowi wojskowi zapewne nie mogliby liczyć na emeryturę po 15 latach służby i mniej garnęliby się do wielkiej, 150-tysięcznej armii.
Najciekawsze będzie więc obserwować, jak zareaguje Paweł Szałamacha…