Janina Paradowska: – Była pani pierwszym polskim komisarzem w Komisji Europejskiej. Pamięta pani pierwszy dzień w pracy?
Danuta Hübner: – Pamiętam, i to z dość, być może, osobliwego powodu. Otóż coś wtedy postanowiłam, a członkini mojego gabinetu, Portugalka, powiedziała: ależ pani komisarz, u nas takich rzeczy nigdy się nie robi. Ja jej wówczas odpowiedziałam: od teraz będziemy tak robić. Zapewne chodziło o drobiazg i rzecz nie w decyzji, ale w tym, że po latach negocjacji mieliśmy przekonanie, że już jesteśmy u siebie. Dla nas powrót do Europy był spełnieniem wielkiego marzenia. A zmagaliśmy się z wieloma stereotypami, z niedobrymi opiniami o Polsce, w której też przecież trwała ożywiona, często bardzo demagogiczna dyskusja o Unii.
Z drugiej strony musimy pamiętać, że nie wszyscy w Unii marzyli o tym wielkim rozszerzeniu. To było przedsięwzięcie pilotowane, nawet wymuszane, przez Niemców. W trakcie negocjacji nasi partnerzy byli Polską zmęczeni; tą naszą wewnętrzną wojną, opóźnieniami w zamykaniu kolejnych rozdziałów negocjacyjnych.
Było zresztą ryzyko, że w ogóle wypadniemy z pierwszej transzy rozszerzenia. Postulowali to na przykład Węgrzy.
Nasi węgierscy koledzy mieli i takie pomysły. Ale mieliśmy trochę szczęścia. Wchodziliśmy w dobrym czasie dla Unii Europejskiej. Wszystkie główne problemy wydawały się załatwione: ustanowiono wspólną walutę, dla której pierwsze lata były pomyślne, sprawnie działała strefa Schengen. W dodatku okazało się, że nowe kraje zupełnie dobrze przygotowały się do rozszerzenia.