PSL się sypie. Ludowcy i ich sympatycy zrobią wiele, by nowa władza uznała ich za swoich
Polskie Stronnictwo Ludowe w ciągu ostatnich 27 lat rzadko nie było w koalicji rządzącej. Jest partią, która przez te lata najdłużej trwała przy władzy. Zawsze było potrzebne do stworzenia koalicji, zawsze też potrafiło z tego korzystać. Zwłaszcza przed kolejnymi wyborami jego liderzy starali się wyszarpywać dla swoich wyborców jak najwięcej. Tak dużo, że nie bardzo wiadomo było, czy są jeszcze w koalicji rządzącej, czy już w opozycji.
Ludowcy uznawali za cnotę, że potrafią rozmawiać z każdym. Dla innych był to jednak objaw bezideowości. A nawet pazerności. Niezmienne było jedno – bez względu na polityczne barwy koalicji, w której uczestniczyli, zawsze walczyli o to samo – o jak największe transfery finansowe dla wsi. Nie dla rolnictwa, ale dla tych, których nazywali rolnikami. Czyli posiadaczy co najmniej jednego hektara ziemi rolnej, na której nawet niczego nie trzeba uprawiać. Dla swoich członków i sympatyków.
Te transfery niekoniecznie służyły modernizacji polskiej wsi, o wiele bardziej – utrwalaniu popularności PSL wśród jej mieszkańców. Od czasu gdy weszliśmy do UE i pieniądze zaczęły płynąć naprawdę szeroką strugą, PSL nie był przy władzy tylko przez dwa lata: 2005–2007, gdy rządziły PiS, Samoobrona oraz Liga Polskich Rodzin. To z rąk ludowców rolnicy otrzymywali bezzwrotne dotacje, dopłaty, tanie kredyty i pieniądze na zakup traktorów.
Można powiedzieć, że rolnictwo modernizowało się wbrew ludowcom. Powstawały duże, nowoczesne gospodarstwa, obecni producenci żywności, z której eksportu kolejni ministrowie rolnictwa są dumni, uważając, że to ich zasługa. Ale duże gospodarstwa nigdy nie były lubiane przez PSL. Według ludowców podstawą naszego rolnictwa powinny być gospodarstwa do 300 hektarów.