Zaciągnęło się, proszę państwa. Jak diabli. I to chyba na dłużej. Gdzie nie spojrzeć, podnosi się populistyczna fala zalewająca zachodnie demokracje. Stare i młode. Bogate i biedne. Pierwsza – jeszcze w końcu lat 90. – padła Rosja. Po Rosji – Białoruś i Włochy. Później – Austria i Ukraina. Po Ukrainie – Słowacja, Węgry, Turcja. Potem Grecja, czemu trudno się dziwić. I Polska – co wielu zaskoczyło. Austria i Włochy zostały odzyskane, ale znów się chwieją. Podobnie jak Francja, Holandia, USA, Anglia i Czechy. Jakoś się trzymają Niemcy i Skandynawia, ale i tam fala rośnie.
Dobrze to nie wygląda. Zwłaszcza z punktu widzenia tych, którzy są dumni z tego, jak nasz świat dotąd wyglądał, bo go współtworzyli lub dobrze się w nim czuli. Sądząc po sytuacji dzisiejszej, pod ładnie wyglądającą powierzchnią, coś złego, a niezauważonego, musiało się dziać od dawna. Fakt, że to, co działo się pod powierzchnią, tak wielu mądrym ludziom tak długo umykało, niestety, kwestionuje ich mądrość. Trudno to przyznać, ale trzeba.
W każdym kraju wygląda to inaczej. W Anglii populizm jest secesjonistyczny. We Francji – islamofobiczny. W Ameryce – izolacjonistyczny. W Polsce – tradycjonalistyczny. W Austrii – ksenofobiczny. Na Węgrzech – nacjonalistyczny. W Grecji – antyrynkowy. W Hiszpanii – antypartyjny. Wszędzie populistyczne wątki jakoś się przeplatają, ale jeden napędza dynamikę, a inne go wspomagają. Różnice wynikają z tradycji i słabości lokalnych elit.
Bezlik odmian populizmu łączą liczne cechy wspólne.
Po pierwsze, antyelitarność lub antyestablishmentowość.