Potrzeba komisji ds. reprywatyzacji z bezstronnym szefem. Mam pewnego kandydata
Od 1989 roku w Warszawie zawsze istniał problem pilnego rozwiązania „kwestii reprywatyzacji” i był to problem nie do rozwiązania. Żadna z opcji politycznych nie znalazła skutecznego i kompleksowego remedium. Bolesne, ale przez wszystkich postrzegane jako konieczne, było rozliczenie ze spadkobiercami przedwojennej warszawskiej społeczności żydowskiej.
Zdarzało się, że problematyczne i nie całkiem zrozumiałe dla społeczeństwa były decyzje Komisji Majątkowej dla Kościoła katolickiego, która – na mocy ustawy – nieodwołalnie zwracała parafiom, zakonom i innym instytucjom kościelnym nieruchomości o nierzadko sporej wartości i wykorzystywane dla pożytku publicznego, np. jako szkoły, place zabaw itp. Mniej emocji budziły zwroty gruntów instytucjom innych wyznań. Wreszcie zaczęły się męczarnie z pozostałymi nieruchomościami znacjonalizowanymi na podstawie tzw. dekretu Bieruta, czyli gruntami przekazanymi po wojnie gminie (wtedy to była gmina) miasto stołeczne Warszawa.
Piszę tu o męczarniach, bo brak ustawy reprywatyzacyjnej dał się mieszkańcom stolicy we znaki. Budynki i tereny możliwe do odzyskania miasto traktowało jak nieswoje, nie inwestując w nie. Nawet gdy chodziło o kamienice będące częścią komunalnego zasobu mieszkaniowego, pozwalano im niszczeć, aż z niego były wykreślane jako nienadające się do zamieszkania.
Niby da się to zrozumieć, ale przy tym przez wiele lat miasto nie budowało zbyt wielu nowych mieszkań komunalnych.
Stare budynki wypadały z użytku (odzyskiwane lub zdewastowane), w odzyskanych kamienicach czynsze rosły. „Szacuje się, że „odzyskane" budynki zostały »wyczyszczone« z ok. 40 tys. ludzi, którym odebrano prawo do obrony na jakimkolwiek etapie postępowania administracyjnego” – alarmuje Rafał Woś w mocnym tekście pt.