Dowiedzieliśmy się m.in., że Prokuratura Krajowa prowadzi cztery dochodzenia „związane z wątkiem głównego śledztwa smoleńskiego”. Jest wśród nich śledztwo dotyczące zdrady dyplomatycznej, czyli działania na szkodę Polski w stosunkach z rządem obcego państwa. Prokuratura nie wskazuje osób, które podejrzewa o to ciężkie przestępstwo, ale prominentni politycy PiS mówią wprost, że chodzi o Donalda Tuska. Tylko ktoś bardzo naiwny może uważać, że wypowiedzi polityków partii rządzącej są ich prywatnymi opiniami i nie będą miały wpływu na pracę prokuratury. Tak mogłoby być, gdyby ta była niezależna od władzy politycznej, ale przecież jest zupełnie inaczej. Prokurator generalny ma nad prokuratorami władzę absolutną; jest ambitnym i ważnym politykiem obozu rządzącego, ale obecnie całkowicie zależnym od Jarosława Kaczyńskiego, którego poglądy na temat przyczyn katastrofy smoleńskiej i odpowiedzialnych za nią są doskonale znane.
W zeszłym tygodniu odwołano też ze stanowiska Macieja Laska, przewodniczącego Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, który kompetentnie, stanowczo i nie dając wyprowadzić się z równowagi, bronił ustaleń komisji Millera.
To prawda, że Polacy są podzieleni w ocenie przyczyn katastrofy smoleńskiej. Przyjmujący wersję o zamachu są wprawdzie w mniejszości, ale jest to mniejszość znacząca. Nie oznacza to jednak, że mity przez nich wyznawane można traktować jako koncepcje równoprawne z rezultatem prac rządowej komisji pod przewodnictwem Jerzego Millera i prokuratury (wcześniej – niezależnej od władzy politycznej). Z jednej strony bowiem mieliśmy – i mamy – do czynienia ze zmieniającymi się, kuriozalnymi teoriami, niepopartymi żadnymi badaniami czy dowodami, wygłaszanymi przez amatorów niemających doświadczenia w badaniu katastrof lotniczych (swoją drogą, niektórzy z nich sprawiają wrażenie, oględnie rzecz ujmując, postaci dziwacznych).