Czarny protest to dla ministra Waszczykowskiego „margines i kpina”. Mało to dyplomatyczne
Margines, ponieważ – jak twierdzi minister Waszczykowski – w dwumilionowej Warszawie 30 tys. protestujących to garstka i mało reprezentatywna grupa, której poglądów nie można traktować jako opinii całości społeczeństwa. A kpina dlatego, że uczestniczki protestu używały według ministra prostackich i wulgarnych haseł, które nie licują z powagą tematu, nad którym się pochylamy.
Tymczasem wczorajszy protest nie był kpiną, tylko wybuchem złości. Złości pomieszanej z bezradnością. Obowiązująca ustawa jest kompromisem i fakt, że w Sejmie równocześnie z projektem złożonym przez prawicowe stowarzyszenie Ordo Iuris od razu pojawił się projekt liberalizacji ustawy aborcyjnej, pokazuje, że to, co obowiązuje dziś, jest naprawdę kompromisem. Czyli, jak sama definicja wskazuje, jest to porozumienie osiągnięte w wyniku wzajemnych ustępstw. Nagięły się więc obie strony.
Łatwo się więc domyślić, że jeśli jedna strona zażąda zaostrzenia obowiązującej ustawy, to druga natychmiast będzie apelowała o jej złagodzenie. Jeśli więc w Sejmie zezwala się na dyskusję, ale na jej wstępie od razu wycina się jedną ze stron, przepuszczając do dalszej debaty tylko jedną propozycję (w tym przypadku propozycję Ordo Iuris), to wiadomo, że stanie się to iskrą do wybuchu złości.
Czarne protesty były też wyrazem bezradności wobec tego, co dzieje się w Sejmie, w którym PiS ma większość. Projektu liberalizującego obecne przepisy nie poddano nawet głębszej dyskusji, tylko od razu wyrzucono go do kosza. Wiele kobiet przyszło więc protestować, ponieważ uznało, że skoro ich przedstawiciele w Sejmie nie zostali wysłuchani, to one same muszą powiedzieć, co o proponowanych zmianach myślą.
Strony sporu nie są jednak jednorodne. Kobiety, które spotkały się na ulicy, nie mają identycznych poglądów.