Wraz z powrotem Bartłomieja Misiewicza na łamy tabloidów powróciło największe wizerunkowe obciążenie resortu obrony. Młody rzecznik nie ma jednak powodów do obaw, bo nie ma go kto zwolnić.
„Proszę nie wierzyć w wierutne bzdury tworzone na mój temat. Jest to zwyczajna nagonka” – pisze na Twitterze rzecznik MON, który znów stał się bohaterem bulwarowej prasy i internetowych memów.
Od czasu ujawnienia kulisów zakrapianej imprezy w białostockim klubie i przypomnienia historii z Elbląga, gdzie „na kogucie” miał jechać po burgery, najbliższy współpracownik Antoniego Macierewicza znów nie ma łatwego życia. Znów, bo w ubiegłym roku jego nazwisko zostało przez opozycję wykorzystane do kilkumiesięcznej kampanii wskazywania osób powoływanych z partyjnego klucza, choć nie zawsze z kompetencjami, na dobrze płatne i ważne stanowiska w państwowych firmach i urzędach.
Długa historia wpadek Misiewicza
Przypomnijmy, że Misiewicz został powołany do Rady Nadzorczej Polskiej Grupy Zbrojeniowej, nie posiadając wymaganego wykształcenia i egzaminu. Przez kilka miesięcy interesowała się nim prokuratura, po zarzutach jednego z tygodników, jakoby miał oferować stanowiska lokalnym politykom w zamian za poparcie dla kandydata PiS. Śledztwo umorzono, Misiewicz po trwającym dwa miesiące zawieszeniu wrócił jako rzecznik i szef gabinetu politycznego ministra obrony.
Miał się skupić na walce z dezinformacją, którą resort dostrzega w części publikacji prasowych oraz internetowych wpisach.