Kraj

Test warszawski

Pisowski sen o stolicy

AN
Upojony triumfami nad opozycją i coraz bardziej pewny siebie PiS śmiało sięga po samorządy.
zantonim
AN

Jarosław Kaczyński chce zmienić reguły gry przed kampanią 2018 r., stąd inicjatywa ograniczenia kadencyjności dla prezydentów, burmistrzów i wójtów oraz koncept napompowania Warszawy do rozmiaru XXL. Oba pomysły są prawnie wątpliwe, oba generują konflikty, obu towarzyszą wizerunkowe porażki, a nawet klęski i, co zabawne, na zmianach PiS wcale nie musi skorzystać.

Piszę do ważnego polityka obozu władzy: „Po co wam ograniczenie kadencyjności i wielka Warszawa? PiS raczej nic z tego nie będzie miał…”. Po chwili przychodzi odpowiedź: „Ma pan rację w obu przypadkach. Dlaczego JK to robi? Ferwor zmian dla samych zmian”.

– Sekwencja zdarzeń z ustawą warszawską była katastrofalna. Projekt opisał „Dziennik Gazeta Prawna”, następnego dnia dokument zawisł na stronach sejmowych, wyśmiały go media oraz opozycja i dopiero wtedy PiS zrobił konferencję prasową. Ale było za późno – projekt już stał się memem – zauważa polityk bliski Kaczyńskiemu.

Istotnie, PiS dawno nie zebrał takiego lania od internautów. Pojawiły się żądania dostępu stolicy do morza i kpiny z tego, że autorzy projektu nie włączyli do metropolii Podkowy Leśnej, która miałaby zostać enklawą otoczoną ze wszystkich stron miastem stołecznym. – Będziemy jak okrążona przez Rzymian wioska Gallów z Asteriksa – ucieszył się burmistrz Podkowy Leśnej, ale przedwcześnie, bo Jacek Sasin wytłumaczył, że brak Podkowy był przeoczeniem, co skądinąd wiele mówi o jakości projektu.

Sen o (wielkiej) Warszawie

Projekt przedstawiony przez Sasina prawdopodobnie nie był jego autorstwa, część naszych rozmówców podejrzewa, że stał za nim Mariusz Błaszczak. Nic o nim nie wiedzieli warszawscy posłowie PiS, z którymi rozmawiała POLITYKA, nie znali go też warszawscy radni. Nie był oczywiście konsultowany z samorządowcami rządzącymi w Warszawie i w 32 (33 z Podkową Leśną) ościennych gminach. Został puszczony ścieżką poselską, a nie rządową, by wszelkie konsultacje ograniczyć.

Polityczne intencje są jasne; PiS chce skorzystać z tego, że ma większe poparcie poza Warszawą. Miasto stołeczne liczyłoby 2,5 mln mieszkańców. Wybieraliby oni prezydenta i radę miasta, która przejęłaby część kompetencji obecnej Rady Warszawy. Oznacza to, że na prezydenta Warszawy głosowaliby mieszkańcy np. Legionowa, Piaseczna czy Wołomina.

Projekt przewiduje też osobliwy kształt rady miasta. Radnych byłoby 50, wybieranych w jednoosobowych okręgach wyborczych – 18 z Warszawy (po jednym z każdej dzielnicy) i 32 z ościennych gmin. To artykuł jawnie sprzeczny z konstytucją, która wskazuje, że wybory samorządowe mają być równe. Tymczasem pomysłodawcy ustawy chcą, by po jednym radnym wybierał Mokotów (220 tys. mieszkańców) i podwarszawska gmina Wiązowna (10 tys. mieszkańców). Dodajmy, że wybrany w ten sposób mokotowski radny miałby mandat społeczny mocniejszy od większości posłów.

Dziewięć największych dzielnic stolicy, w których mieszka prawie 1,3 mln ludzi, wybierałoby dziewięciu radnych; dziewięć gmin ościennych zamieszkanych przez 130 tys. osób – także dziewięciu radnych.

Powie ktoś, że projekt pamięta o zasadzie równości, wprowadzając kryterium „podwójnej większości” – uchwały mają zapadać większością głosów, ale pod warunkiem że głosujący reprezentują większość mieszkańców całej metropolii. Ale podwójna większość w radzie miasta to autostrada do jej paraliżu. Wystarczyłoby 26 radnych reprezentujących 500 tys. mieszkańców (jedna piąta populacji metropolii), by zablokować każdą decyzję.

Sasin na konferencji prasowej obiecał, że te fragmenty projektu można jeszcze zmienić. Solennie zapewniał też, że za pomysłem nie stoją żadne rachuby polityczne, a jedynie chęć usprawnienia współpracy Warszawy z ościennymi gminami. Można domniemywać, że konferencja odbyła się z dwudniowym opóźnieniem, by Sasin opanował przekazanie tego komunikatu z kamienną miną.

Gdzie PiS nie zyska

Liczne wątpliwości budzi też pomysł ograniczenia do dwóch liczby kadencji, przez które prezydent burmistrz czy wójt mogą rządzić. Nie jest to pomysł nowy ani stricte pisowski. W wielu gminach wójtowie czy burmistrzowie stali się praktycznie nietykalni, korzystając z dostępu do środków unijnych, możliwości rozdawania posad oraz słabości lokalnych mediów i społeczeństwa obywatelskiego.

Kaczyński od czasu do czasu chwalił ograniczenie kadencyjności, ale dopiero w styczniu 2017 r. uczynił z tego lejtmotyw swojego objazdu po Polsce. Na kolejnych spotkaniach z działaczami PiS z Łodzi, Poznania, Opola czy Wrocławia powtarzał, że zmiany są niezbędne. „My nie chcemy eliminować dobrych, natomiast chcemy pomóc wyeliminować złych, bo często jest tak, że z tym jest trudno, że same mechanizmy demokratyczne nie wystarczają” – mówił w TVP Kraków.

Chęć walki z „układem” – tym razem na poziomie lokalnym – zbiega się tu z intencją wsparcia własnej partii w walce o samorządy oraz uderzenia w PSL. Kaczyński zadziwił nawet wicepremiera Jarosława Gowina postulatem, by nowelizacja ordynacji zadziałała wstecz i objęła samorządowców, którzy w 2018 r. będą mieli za sobą dwie kadencje. W imieniu prezydenta rozwiązanie to skrytykował minister z Kancelarii Prezydenta Andrzej Dera, który prezesowi PiS przypomniał zasadę z prawa rzymskiego lex retro non agit – prawo nie działa wstecz. Nic nie wskazuje na to, by Kaczyński przejął się tym werbalnym oporem. Choć w PiS mówi się też, że prezes wciąż ma mieszane uczucia w sprawie projektu.

– Proszę zwrócić uwagę, że Jarosław mówił o tym pomyśle głównie na zachodzie Polski. My tu, w samorządach, praktycznie nie istniejemy. Ograniczenie kadencyjności jest pomysłem oddolnym, który Kaczyński podchwycił – przekonuje poseł PiS z Wielkopolski. I dodaje: – Na ścianie wschodniej takiego entuzjazmu nie będzie. Tam zmiany uderzą i w naszych.

Centrum analityczne POLITYKA INSIGHT we współpracy z serwisem mamprawowiedziec.pl sprawdziło, jak sprawa wygląda w liczbach. Gdyby nowelizacja ordynacji – jak chce Kaczyński – objęła samorządowców, którzy w 2018 r. będą kończyli co najmniej drugą kadencję, to kandydować nie mogłoby ponad tysiąc wójtów (na półtora tysiąca), prawie pięciuset burmistrzów (na ponad ośmiuset) i 66 prezydentów miast (na 107). To byłoby wprowadzone ustawą trzęsienie ziemi w samorządzie.

Najbardziej straciliby na tym samorządowcy – przynajmniej formalnie – niezależni, bo na poziomie lokalnym występują niespotykane nigdzie indziej koalicje i powiązania; startujący z własnego komitetu wójt może być członkiem dowolnej partii albo bezpartyjnym sympatykiem którejś z partii.

Z dużych ugrupowań ofiarą zmian byłoby PSL (36 burmistrzów i 158 wójtów). Dla porównania, nowelizacja uderzyłaby w 15 prezydentów, 18 burmistrzów i dwóch wójtów z Platformy oraz trzech prezydentów, 20 burmistrzów i 19 wójtów z PiS. – Za pomysłem stoi chęć eliminacji PSL w terenie. Kaczyński uznał, że dzięki temu będzie się mógł pozbyć ludowców z przyszłego Sejmu – uważa poseł PiS.

PiS ma natomiast niewielkie szanse, by ugrać coś w miastach prezydenckich. – Projekt PiS może się obrócić przeciwko niemu. Jeśli kandydaci partii Kaczyńskiego mogli z kimś skutecznie rywalizować, to tylko ze zużytymi władzą prezydentami – przekonuje Łukasz Pawłowski, związany z PO specjalista od wizerunku, który reprezentuje też badający preferencje w miastach Instytut Badań Samorządowych.

Już wybory 2014 r. dowiodły, że kandydatom PiS łatwiej było walczyć z wieloletnimi prezydentami niż z nowymi politykami. Kandydaci PiS wygrali w 11 miastach prezydenckich. W czterech sami wywalczyli reelekcję, w pięciu pokonali prezydentów rządzących co najmniej dwie kadencje. Bliska zwycięstwa była też Mirosława Stachowiak-Różecka, rywalizująca we Wrocławiu z rządzącym od 2002 r. i słabnącym Rafałem Dutkiewiczem. Nie było natomiast ani jednego miasta, w którym reprezentant PiS pokonał rywala, który również debiutował w wyborach. Elektorat negatywny PiS okazał się zbyt liczny.

W 2018 r. dojdzie prawdopodobnie do nowej fali zmian w miastach, bo dotychczasowi prezydenci słabną. Zwiastunem tego były ostatnie wybory lokalne. Tylko 37 na 107 prezydentów wygrało już w pierwszej turze głosowania w porównaniu z 52 w 2010 r. Reelekcję wywalczyło 66 prezydentów w porównaniu z 80 cztery lata wcześniej.

Władzę w miastach zdobyli 20- i 30-latkowie: lewicowy Robert Biedroń w Słupsku, Lucjusz Nadbereżny (PiS) w Stalowej Woli czy Krzysztof Kosiński (PSL) w Ciechanowie. To zjawisko nasili się prawdopodobnie w wyborach 2018 r. – ze startu już zrezygnowali wieloletni prezydenci: Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz i Wrocławia Dutkiewicz. Kandydaci PiS mają duże szanse na przejście do drugiej tury dzięki temu, że ich partia ma wysokie poparcie, a wyborcy posłusznie głosują na wskazanych przez nią reprezentantów (co nie jest regułą w przypadku PO i co nie będzie zasadą w przypadku Nowoczesnej), ale nie będą mogli szermować hasłem „zmiany”, jeśli ustawa wykluczy ze startu „starych” prezydentów.

Balon próbny

Natrętnie powraca pytanie: po co PiS porywa się na tak daleko idące zmiany, które na pewno doprowadzą do protestów? Już dziś projekt warszawski opozycja łącznie z Kukiz’15 jednogłośnie nazywa bublem. PiS naraża się na zarzuty, że o kwestiach samorządowych – a chodzi nie tylko o powiększenie Warszawy, lecz także o istotne korekty mapy powiatowej Mazowsza – decyduje ponad głowami ludzi. Projekt ustawy metropolitalnej krytykował nawet Gowin. Z informacji POLITYKI wynika zresztą, że Polska Razem będzie chciała przesterować projekt Sasina w stronę wydzielonego z Mazowsza województwa warszawskiego.

Samorządowcy w całym kraju już protestują przeciw ograniczeniu kadencyjności. Przekonuje argument, że skoro PiS nie jest w stanie wygrać prezydentury Warszawy na obecnym boisku, to zmienia boisko.

– PiS w kampanii prezydenckiej mógłby grać na antagonizmach między mieszkańcami samej Warszawy a przyłączanymi gminami, przekonywać, że bogatsza Warszawa musi podzielić się z sąsiednimi gminami. Szczególnie że sprzeciw opozycji wobec aglomeracji PiS mógłby tłumaczyć tak, że PO czy Nowoczesna nie chcą dać czegoś mieszkańcowi Piaseczna, Otwocka czy Pruszkowa. Nie jestem pewien, czy to by wystarczyło do zwycięstwa, ale na pewno dałoby jakąkolwiek szansę na wygraną, bo obecnie takiej szansy PiS nie ma – mówi Pawłowski.

Ale rodzi się też podejrzenie, że oba pomysły – ograniczenia kadencyjności i Warszawy XXL – są balonem próbnym, który ma wykazać, jak daleko może się posunąć PiS w zmianach ordynacji, na jaki opór natrafi i jakie straty poniesie. Kaczyński jest pilnym uczniem Orbána i w kwestii ordynacji parlamentarnej nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Tych, którzy dziś się dziwią, że prezydenta Warszawy mają wybierać mieszkańcy sąsiednich miast i wsi, czeka jeszcze niejedno zaskoczenie.

Polityka 6.2017 (3097) z dnia 07.02.2017; Polityka; s. 24
Oryginalny tytuł tekstu: "Test warszawski"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną