Czołgowe szachy czy ruletka?
Minister Macierewicz przesuwa czołgi na wschód kraju. W jakim celu?
Od razu się przyznam, że tego dylematu tutaj nie rozstrzygnę. To nie jest zadanie dla publicysty niemającego dostępu do tajnych dokumentów wojskowych. Mało tego, nawet ci, którzy taki dostęp mają bądź mieli, nie powinni moim zdaniem za wiele o nich opowiadać.
Warto jednak podsumować argumenty, żeby lepiej zrozumieć cały proces relokacji potencjału bojowego. Zacząć trzeba od liczb i spojrzenia na mapę.
Ile Polska ma czołgów?
Teoretycznie mamy w linii 11 batalionów czołgów, co czyni Polskę główną pancerną potęgą w Europie. Każdy batalion liczy 58 wozów, w sumie więc wychodzi imponująca liczba ponad 600 czołgów w jednostkach wojsk operacyjnych i prawie drugie tyle w magazynach.
Najliczniejsze na papierze – z uwzględnieniem stanów magazynowych – są nadal poradzieckie T-72, choć wyposażonych w nie batalionów liniowych mamy zaledwie trzy: ten przesunięty z Orzysza do Żagania, w Morągu i w Żurawicy. Cztery bataliony mają na wyposażeniu PT-91 Twardy: dwa w Braniewie, jeden przesunięty z Wesołej do Orzysza i jeden w Czarnem na Pomorzu. Teoretycznie najlepsze są cztery bataliony Leopardów na zachodzie kraju, w 11. Lubuskiej Dywizji Kawalerii Pancernej, nazywanej ostatnio najcięższą dywizją Europy.
Ale wozy ze Świętoszowa, czyli Leo 2A4, są częściowo w modernizacji, więc 10. Brygada ma w linii tylko jeden batalion. Na mocy podpisanej w 2015 r. umowy starsze z przejętych przez Polskę poniemieckich czołgów mają zostać unowocześnione do standardu tych nowszych. Ale to proces, który potrwa w sumie pięć lat i pochłonie dwa i pół miliarda złotych. Bumar-Łabędy pracuje obecnie nad 48 wozami, co de facto wyłącza z linii cały batalion. Czyli w sumie dostępnych mamy dziesięć batalionów, co – wziąwszy pod uwagę naturalną awaryjność sprzętu – oznacza, że zapewne bylibyśmy w stanie wystawić do walki około 450 czołgów.