„Ze zgrozą obserwuję, jak w instytucjach unijnych Polak Polakowi prędzej zaszkodzi, niż pomoże. Nie lubimy i nie rozumiemy siebie, więc nie dziwmy się, że i inni nas nie rozumieją” – mówił Jacek Saryusz-Wolski w wywiadzie dla „Polska The Times” w 2008 r. Puentował: „Kiedy powstają takie sytuacje, to widzę w oczach kolegów z Parlamentu Europejskiego przede wszystkim niezrozumienie (…)”. Co takiego dostrzeże teraz w oczach europejskich rozmówców po upokarzającej klęsce swych nowych politycznych protektorów na unijnym szczycie?
Trudno dociec, co skłoniło doświadczonego polityka, iż pozwolił się wykorzystać jako narzędzie w awanturniczej i partackiej rozgrywce. W opowieściach niedawnych kolegów z PO dominuje słowo frustracja. Coraz bardziej się od nich oddalał i coraz słabiej identyfikował ze swym obozem. I poniekąd można to zrozumieć. Saryusz kojarzył się z odległymi czasami, gdy Platforma licytowała się z PiS w „twardej obronie narodowych interesów”. Tyle że, przedłużając euromandat w kolejnych elekcjach, Saryusz podejmował się reprezentowania aktualnej linii Platformy.
Dociekanie cudzych intencji jest ryzykowne. Osobisty interes wcale nie musi kolidować z ideowością. Koniunkturalny wybór też może służyć zbiorowym celom. Tak samo jak twarda ideowość może prowadzić na manowce. W pierwszej dekadzie III RP wielkie wędrówki partyjnych ludów były zjawiskiem powszechnym. System się kształtował, z galimatiasu przełomu dopiero wyłaniały się podziały porządkujące poglądy Polaków. Zaroiło się więc od notorycznych, głównie prawicowych Brutusów. Jednak patrzono na nich na ogół z politowaniem, prawdziwe oburzenie rezerwując na szczególnie drastyczne przypadki przekroczenia historycznej barykady.