Żołnierze stali w deszczu ponad siedem godzin. Czekali na Macierewicza, który konferował na Nowogrodzkiej
13 kwietnia pecha miał nie tylko Bartłomiej Misiewicz. Dwa tysiące żołnierzy, w tym połowa spoza Polski, na własnej skórze doświadczyło, jak ważne są dla kierownictwa MON podniosłe uroczystości. Już sama decyzja, żeby zgromadzić ich na otwartym terenie na sześć godzin przed planowanym rozpoczęciem oficjalnej części, była nieludzka. Nad orzyskim poligonem co chwila przechodziły kilkuminutowe nawałnice, wiał silny wiatr, chwilami padał grad. Żołnierze stanęli w szyku o godz. 9 rano. Już w południe widać było, że są przemoczeni i zziębnięci, a według planu powitanie miało rozpocząć się za trzy godziny i potrwać kolejne dwie.
Spóźnienie ministra dołożyło do tego czasu jeszcze jedną, mimo skrócenia oficjalnego programu. Ostatni żołnierze zeszli z placu przed trybuną VIP tuż przed godz. 18.
Prezydent wsiadał do śmigłowca, szef MON bawił na Nowogrodzkiej
Najlepiej miały załogi wozów: dwóch typów czołgów, amerykańskich kołowych transporterów Stryker, armatohaubic Dana i wyrzutni rakietowych Langusta. Oni przynajmniej mogli się schować przed deszczem i dokuczliwym wiatrem w chwilach, kiedy prowadzący uroczystość zarządzał „spocznij”.
Piechota cały czas stała w polu. Amerykanie stali w kółkach, składając broń w stosy i dzieląc się dowcipami. Nasi raczej kucali w grupkach, chroniąc się przed zimnem. Wszyscy wypatrywali przedzierającego się z rzadka przez chmury słońca. Nikt niestety nie zadbał, by żołnierze dostali ciepłą herbatę czy coś do jedzenia.