Gdy Piłsudski w 1914 r. próbował wzniecić powstanie w kongresówce, witano go z obojętnością, a nawet wrogością. Cztery lata później zwolniony z twierdzy magdeburskiej wracał do Warszawy w glorii niemalże monarchy.
W październiku 1956 r. na placu Defilad pół miliona rodaków śpiewało Gomułce „sto lat”. Nikt już mu wtedy nie pamiętał, że dziesięć lat wcześniej na czele partii komunistycznej instalował narzucony przemocą system, a w stalinowskim więzieniu znalazł się jako ofiara walk frakcyjnych. Wystarczyło, że był ofiarą.
Podobnie Wałęsa w pełni rozgościł się w panteonie narodowych bohaterów dopiero w stanie wojennym, kiedy to trzymany w odosobnieniu i opierający się pokusie zgniłego kompromisu wyrastał na główny symbol oporu. A że każdy z nich – choć naturalnie w różnym stopniu – sprawując już władzę, zawodził później pokładane w nich nadzieje? Mitom to nie zaszkodziło.
Tusk naprawdę uważa celebrację jego wizyty za niestosowną?
Donald Tusk jest historykiem i z pewnością miał świadomość tych analogii. Nie dajmy się zwieść dobiegającym z Brukseli w ostatnich dniach oznakom krygowania się ze strony przewodniczącego Rady Europejskiej, że niby to uważa celebrację jego wizyty w prokuraturze za niestosowną. Gdyby naprawdę tak było, odwiedziłby Warszawę w mniej ostentacyjny sposób.
Wysiadka na Dworcu Centralnym, skąd nie sposób wydostać się żadnym dyskretnym kanałem, a następnie pieszy przemarsz przez miasto, były środkami służącymi wywołaniu zamierzonego efektu. Co zresztą udało się uczynić wręcz z nawiązką. Potwierdziła się stara prawda, że większego niż Tusk speca od stymulowania społecznego nastroju III RP nie widziała.