Zła passa rządu PiS zaczęła się w Brukseli od pamiętnego 27:1. Potem doszło do nieudanej próby upokorzenia Tuska przesłuchaniem w prokuraturze. Następnie kompromitacja z Berczyńskim. Kasacja Misiewicza poprzedzona pasmem wizerunkowych katastrof. Fiasko planów pompowania warszawskiej metropolii oraz manipulowania kadencyjnością w samorządach. Po raz pierwszy od wyborów Kaczyński wycofał się z imperialnych zapowiedzi.
Wielotygodniową defensywę PiS tylko na moment przerwała wywrotka Platformy na pytaniach o uchodźców i 500+. W ostatnim tygodniu rządzący znów znaleźli się w opałach. Pozbawiona empatii odpowiedź rządu na nagranie z wrocławskiego komisariatu ujawniła bezradność PiS w kryzysowych sytuacjach. Panoramę problemów dopełniło odwołanie festiwalu w Opolu i sprawa zanegowanego przez Sąd Najwyższy ułaskawienia Mariusza Kamińskiego.
Łatwo dowodzić armią w ofensywie, trudniej zapanować nad odwrotem. Dyscyplina wtedy siada, ujawniają się wewnętrzne pęknięcia. Z dnia na dzień Macierewicz okazał się figurą kontrowersyjną także w obozie rządzącym. O autonomię nieoczekiwanie zaczął się dobijać prezydent Duda. Najwyraźniej pojął, iż ślepa autoryzacja polityki PiS wcześniej czy później obróci się przeciwko niemu.
Efekty? Wiosenne zrównanie sondażowe z Platformą oraz erozja pokutującego powszechnie poglądu, że Kaczyński nie ma z kim przegrać. A przed władzą jeszcze niejeden zakręt, z nadciągającą wielkimi krokami reformą w oświacie na czele.
Półtora, choć z widełkami
Na kryzys rządów można reagować dwojako. Trzeźwym namysłem albo waleniem na oślep głową w mur. W polskiej polityce dominował dotychczas ten drugi scenariusz. Czyli robić to samo co do tej pory, tylko bardziej. W przekonaniu, że skoro kiedyś działało, to i teraz zadziała. Przy okazji partyjne aparaty podkręcały tempo konsumpcji dostępnych im beneficjów, z fatalistyczną świadomością rychłego kresu.