Rzadko kiedy trzecioligowy polityk, który dopiero pierwszą kadencję zasiada w Sejmie, tak szybko zyskuje rozgłos i z tylnych poselskich ław przebija się na frontowe pozycje – pojawia się w mainstreamowych mediach (ostatnio BBC i „GW”), uczestniczy w politycznych debatach, również tych europejskich. Tarczyńskiemu to się udało, choć styl, w jakim tego dokonał, wiele mówi o jakości życia publicznego w Polsce. To pomieszanie tupetu, agresji, narodowego zadęcia, demagogii i partyjnego serwilizmu. Na facebookową modłę: mocno, kontrowersyjnie, po oczach – byle większe zasięgi.
Poseł PiS na tyle zresztą skutecznie wykorzystuje media społecznościowe, że jego nazwisko padło nawet podczas wewnętrznego szkolenia polityków PO, którzy w ubiegłym tygodniu uczyli się, jak efektywniej wykorzystywać social media. Nie wszystkim spodobał się ten przykład, bo nie tak wyobrażają sobie pracę polityka – jakość debaty też ma znaczenie. A Tarczyński wyraźnie przesuwa jej granice.
Głośno zrobiło się o nim rok temu, kiedy Lecha Wałęsę nazwał „bydlakiem” i wyzwał na „solo”. Nawet władze PiS nie wytrzymały, odcięły się od takiego języka; poseł musiał przeprosić. Ale formy wypowiedzi nie zmienił. Więc: politycy PO „żarli ośmiorniczki”, „Polska była w stanie agonalnym”, po „8 latach platformerskich libacji alkoholowych za publiczne pieniądze”. I tak dalej. Gdzieś między tymi atakami na opozycję po internetowych profilach Tarczyńskiego krążą wspomnienia żołnierzy wyklętych, symbole Polski Walczącej, zawołania „Czołem Wielkiej Polsce!” i „Pilnuj Polski!” oraz jego zdjęcia z egzotycznych podróży: w basenie, z drinkiem, z papugą. Raz wrzuci selfie w czerwonym płaszczu obszytym jenotem, innym razem pochwali się wizytą w ekskluzywnym centrum wellness i dołączy fotkę swojej stopy w jacuzzi, zalinkuje telewizyjne wystąpienie albo pokaże się w koszulce z napisem: „10/04 nie zapomnimy.