Donald Trump pokazał w Polsce inną twarz – politycznego nuworysza aspirującego do roli przywódcy Zachodu. To tradycyjna rola prezydentów amerykańskich co najmniej od II wojny światowej. Akceptowana, kontestowana, ale w chwilach kryzysu zawsze oczekiwana. Że żyjemy w epoce, która wykazała, iż wbrew słynnej tezie Fukuyamy historia się nie skończyła, zgadzają się niemal wszyscy. Różne można z tego wyciągnąć wnioski.
Trump przemówił w Warszawie jako rzecznik jedności i obrony Zachodu, wspólnoty euroamerykańskiej, wręcz „cywilizacji zachodniej”. To zupełnie inna retoryka niż podczas kampanii wyborczej i pierwszych tygodni prezydentury Trumpa. Nie wszystkich liderów zachodnich zachwyci, jednak nikt otwarcie przeciw niej raczej nie wystąpi.
Sęk w tym, że wymowa jest niejasna: czy Trump wzywa do konsolidacji czy do jakiejś krucjaty przeciwko wrogom Zachodu? Do zacieśnienia współpracy wokół wartości demokratycznych i wolnościowych czy jakiejś wojny cywilizacji? Retoryka „cywilizacji zachodniej” to jednak język prawicy, wielu liderów zachodnich, z pewnością gotowych do obrony naszych wartości, raczej po taki język by nie sięgnęła, gdy wygłaszają ważne przemówienie o znaczeniu międzynarodowym.
Celem Trumpa – a właściwie jego sztabu politycznego – w Warszawie było pokazanie prezydenta jako gotowego do objęcia roli przywódcy wolnego świata. Ten cel został osiągnięty. Inna sprawa, czy w praktyce tę rolę Donald Trump z powodzeniem wypełni. Na razie tego nie widać. Najnowszy twardy sprawdzian – wspomniany przez prezydenta w Warszawie – to zagrożenie pokoju światowego, jakie przedstawia Korea Północna, prowokująca Trumpa do interwencji militarnej.