Zejdźmy do parteru
Dlaczego zamach PiS na szkoły nie uruchomił tak wielkiej energii protestów jak zamach na sądy?
W tle doniesień z frontu walki o Sąd Najwyższy przeleciała wiadomość o odrzuceniu przez Sejm wniosku o referendum w sprawie zmian w edukacji. Przeleciała prawie niezauważona pewnie dlatego, że mało kto wierzył w inną decyzję pisowskiej większości (dzień wcześniej co prawda wzbudziła zaskoczenie informacja, że komisja ustawodawcza opowiedziała się za rozpisaniem referendum 17 września, ale szybko okazało się to tylko jednym z licznych ostatnio pozornych zwrotów akcji). Narzekania na hipokryzję premier Beaty Szydło obiecującej w swoim czasie wsłuchiwać się w głos wyborców dawno już straciły moc i jakikolwiek sens.
Ale zostaje pytanie, dlaczego obywatelski sprzeciw – jedno z niewielu w tych dniach budujących zjawisk w życiu publicznym – udało się uruchomić przy okazji zamachu na sądy, a w sprawie zamachu na szkoły – nie?
Złudzenie, że reforma szkolnictwa nie wszystkich dotyczy
Obu tym tematom można zarzucić upolitycznienie, grę interesów zawodowych, niejednoznaczność, chaotyczne przekazy. Fakt, szkoła i/lub nauczyciele chyba każdemu kiedyś w ten czy inny sposób podpadli (jeśli nie w czasach, gdy sam się uczył, to wtedy, gdy posłał do szkół swoje dzieci). Ale i sądy dawały obywatelom powody do narzekań.
Likwidacja gimnazjów, pociągająca za sobą demontaż systemu oświaty, tak samo nie rozwiązuje problemów oświaty – zwłaszcza jej archaiczności i kostyczności – jak odwołanie sędziów Sądu Najwyższego nie likwiduje problemów ze zbyt wolnym działaniem sądów.