Kiedy mój wnuk był mały, stanowczo domagał się w łóżku przed zaśnięciem jakiejś historyjki. Szybko wyczerpałem swój zapas opowieści i po jakimś czasie zacząłem mocno przynudzać. Ciągnąłem jakąś historyjkę o rycerzu, który jechał i jechał na koniu, przez las, przez pole, licząc na to, że mały zaśnie, zanim wymyślę zakończenie. Kiedy poinformowałem, że właśnie wjechał do wsi, Jaś otworzył oczy i powiedział: „Aż tu nagle…”. Coś takiego przydarzyło nam się ostatnio. Pisowski walec toczył się wartko do przodu, rozjeżdżając konstytucję i sądownictwo, opozycja dzielnie walczyła, suweren szykował się lub był na wakacjach. Wszystko jak zwykle. Aż tu nagle… Tłumy na ulicach, młodzi ludzie, nie tylko w dużych miastach, a na koniec jak grom z jasnego nieba dwa weta. Ciekawa sprawa z tymi wetami. Co właściwie powodowało prezydentem? Oczywiście masowe protesty zrobiły swoje, ale – zwłaszcza w świetle zapowiedzi, że niedługo przedstawi własne projekty – ważne jest, co konkretnie mu się w tych ustawach nie podobało.
Otóż nie mam zbyt dobrych wiadomości. W swoim telewizyjnym orędziu wspomniał wprawdzie o konieczności zgodności ustaw z konstytucją (!), ale zaraz potem podpisał ewidentnie niekonstytucyjną ustawę o sądach powszechnych. Ustawę o KRS zawetował, ale tylko dlatego, że poprawki wprowadzającej wybór sędziów do KRS większością 3/5 nie otrzymał w formie odrębnej ustawy, tylko jako dołączoną do ustawy o Sądzie Najwyższym (tak wymyśliły chytruski z PiS, sądząc, że w ten sposób przymuszą prezydenta do podpisania tej ostatniej). Gdyby dostał ją odrębnie – łamiąca konstytucję ustawa o KRS zostałaby też podpisana. I wreszcie Sąd Najwyższy – istnieje niestety uzasadnione podejrzenie, że tu oburzenie pana prezydenta wywołała nie tyle niezgodność z konstytucją (no, może ewentualnie przerwanie kadencji prezes Gersdorf), ile fakt, że podpisując tę ustawę, podpisywał wyrok na siebie.