Policja nagina prawo, by utrudnić antypisowskie protesty. 8 najczęściej stosowanych chwytów
Policja państwa PiS systematycznie poszerza zestaw chwytów, które mają stłumić obywatelskie protesty. Twórczo korzysta przy tym z doświadczeń milicji czasów PRL. I często łamie prawo. Kilka przykładów:
1. Funkcjonariusze podejmujący tzw. czynności często nie chcą podać swoich personaliów oraz stopnia służbowego. Bądź też podają je ze sporą, by tak rzec, nonszalancją – tak, by trudno było zrozumieć (i zanotować) zwłaszcza brzmienie nazwiska. Z kolei prośbom o powtórzenie tej wymaganej ustawą informacji, odmawiają, stwierdzając że już się przecież przedstawili (autentyczny przypadek z ostatniej „kontrmiesięcznicy” w Warszawie). Równocześnie na mundurach wielu z nich nie ma plakietek z chociażby nazwiskiem właśnie.
2. Policjanci niechętnie podają też podstawę prawną swoich działań (chociażby legitymowania obywateli). Temu jednak dziwić się nietrudno, jako że często zwyczajnie jej nie ma i interwencja następuje bez uzasadnionych przyczyn.
3. Nagminne jest także lekceważenie próśb o wskazanie dowódcy akcji. Standardową – i wyraźnie ostatnio wyuczoną – odpowiedzią funkcjonariuszy na praktycznie wszelkie pytania tyczące ich poczynań (zasadności blokowania ulic miasta na dobę przed ewentualnie koniecznym do zabezpieczenia wydarzeniem itp.) jest odsyłanie po odpowiedź do… rzecznika prasowego policji. A nie chodzi tylko o dziennikarzy czy przedstawicieli mediów społecznościowych, lecz również organizatorów w pełni legalnych zgromadzeń.
4. Od dawna stosowaną praktyką jest zatrzymywanie (a de facto pozbawianie wolności) demonstrujących pod pozorem konieczności wykonania rozmaitych „czynności” – w tym legitymowania.