Kiedy w warszawskim szpitalu umierał Piotr Szczęsny, który spłonął – jak pisał – byśmy się przebudzili do ratowania Polski, biskup polowy gen. dr Józef Guzdek przywoływał Zbigniewa Herberta, przestrzegając oficerów Sztabu Generalnego przed „epidemią instynktu samozachowawczego” i „przyspieszonymi kursami padania na kolana”.
„Trzeba mieć odwagę, jeśli przyjdzie taka godzina, aby powiedzieć wielkie tak albo wielkie nie” – apelował biskup jak mało kto znający sytuację w armii. A Piotr Szczęsny w rozrzuconym przed samospaleniem liście pisał: „mam nadzieję, że moja śmierć wstrząśnie sumieniami wielu osób, że społeczeństwo się obudzi i że nie będziecie czekać, aż wszystko zrobią za was politycy – bo nie zrobią”.
To nie są codzienne sytuacje i słowa. Bardzo niewielu z nas wie, jak na takie wezwania odpowiedzieć i co w takiej sytuacji robić. Wyobrażam sobie myśli oficerów słuchających biskupa. Jakie „kursy padania na kolana”? Służba nie drużba, jak rozkaz, to rozkaz! Dla oficera nie ma lepszej ucieczki niż na z góry upatrzone, kuszące wygodą konformistyczne pozycje. A cywilom najlepszą drogę ucieczki od zobowiązań i odpowiedzialności pokazuje wciąż przypominany fakt, że Piotr Szczęsny „leczył się na depresję”. Czyli jesteśmy niewinni. Tylko ofiara jest sama sobie winna, bo miała zaburzone relacje z rzeczywistością.
Obserwatorowi społecznych procesów ranga tropu psychiatrycznego w rachitycznej debacie po samospaleniu mówi o naszej sytuacji więcej niż tragiczny akt patriotycznej rozpaczy jednego inteligenta. Bo jest to trop potrójnie rozgrzeszający. Władzę rozgrzesza ze skutków jej polityki. Opozycję ze skutków jej bezradności. Milczącą większość z bezczynności.