Kraj

Książę i minister

Mateusz Morawiecki: delfin prezesa?

Morawiecki był jedynym kandydatem na premiera, który dawał jakąś nadzieję na poszerzenie elektoratu o politycznie umiarkowaną klasę średnią. Morawiecki był jedynym kandydatem na premiera, który dawał jakąś nadzieję na poszerzenie elektoratu o politycznie umiarkowaną klasę średnią. East News
Tak błyskotliwego wejścia jak Mateusz Morawiecki nie zaliczył dotąd żaden polityk PiS. Nie dość, że premier, to jeszcze potencjalny następca Jarosława Kaczyńskiego. To nimb użyteczny dla rządzących, lecz z gruntu fałszywy.
Morawieckiemu nie wystarczy po prostu być. Musi teraz zbudować własne polityczne zaplecze.Adam Chełstowski/Forum Morawieckiemu nie wystarczy po prostu być. Musi teraz zbudować własne polityczne zaplecze.
Niccolò di Bernardo dei Machiavelli, portret autorstwa Santi di TitoGoogle Images/Wikipedia Niccolò di Bernardo dei Machiavelli, portret autorstwa Santi di Tito

Artykuł w wersji audio

Gdy ten numer POLITYKI trafi do państwa rąk, być może wreszcie dokona się „rekonstrukcja rządu” i będzie już wiadomo więcej o faktycznej pozycji Mateusza Morawieckiego. Ostatnie doniesienia nie były specjalnie budujące dla jego sympatyków. Oczekiwano raczej podstawowej korekty w kilku oczywistych resortach. O rządzie choćby półautorskim nie było już mowy.

Po nominacji Morawieckiego niektórzy jego zwolennicy mieli nadzieję, że to PiS będzie teraz dopasowywać się do nowej konstrukcji politycznej. Było inaczej: to premier dopasowywał się do otoczenia. Legalizował się w elektoracie radiomaryjnym, układał z radykałami od Macierewicza, z frakcją Zbigniewa Ziobry, bez słowa sprzeciwu przełknął Marka Suskiego na czele swego gabinetu politycznego. Choć trudno przecież o figurę bardziej ośmieszającą jego aspiracje. Dawał wreszcie premier zadość pisowskim ortodoksjom – na przekór oczekującym rozluźnienia gorsetu ideologicznego, a nawet własnemu ojcu w sprawie uchodźców.

Wiele więc wskazuje, że popularna opowieść o „delfinie prezesa” jest tylko medialną klechdą. Być może zresztą świadomie podsycaną przez otoczenie Jarosława Kaczyńskiego. Modernizacja kraju zostaje utożsamiona z modernizacją prawicy. Polska Kaczyńskiego stopniowo przechodzi w Polskę Morawieckiego.

Wizerunkowy majstersztyk. Ale w świecie realnej polityki – raczej złudzenie i nonsens.

Delfin na warunkowym?

Opowieść o delfinie jest ponadpartyjna. Jej wyznawców (i zarazem przeważnie entuzjastów) spotkamy po obu stronach politycznej barykady. Odporne pozostają jedynie skrajności. Czyli środowiska reprezentujące „twardy” PiS, które nie wyobrażają sobie prawicy bez Kaczyńskiego. Z kolei pryncypialni przeciwnicy PiS redukują Morawieckiego do roli kolejnej karty z talii prezesa. Jeszcze tylko nie wiadomo, jak mocnej i do czego użytej.

Ale już poszukiwacze prawdy leżącej bliżej środka chętnie podążyli za mirażem sukcesji. Czemu zresztą trudno się dziwić; niezależnie od poglądów każdy przecież przyzna, że „światowiec” Morawiecki jakoś bardziej pasuje na faktycznego przywódcę w XXI w. niż staroświecki i prowincjonalny komendant z Nowogrodzkiej.

Zaraz po nominacji Morawieckiego najdobitniej wyraził takie oczekiwanie na łamach gazeta.pl Grzegorz Sroczyński, którego zdaniem „Kaczyński rozpoczął proces oddawania partii, odsuwania się w cień”. Argumenty były jednak wątpliwe. Przeforsowanie nowego premiera wbrew partii, większości pisowskich mediów oraz najwierniejszego elektoratu, wcale nie potwierdzało – jak chciał Sroczyński – determinacji prezesa w promowaniu swego następcy. Byłoby wręcz nierozsądne zacząć promocję od nadbudowy, buntując bazę. Przekopiowanie składu rządu Szydło raczej świadczyło o ograniczonych możliwościach Morawieckiego. Dyskusyjne już na początku też było założenie autora, że skoro Kaczyński miał zostać premierem, to ustępując pola Morawieckiemu, prezes symbolicznie wskazał następcę.

Najprawdopodobniej Kaczyński w ogóle poważnie nie rozważał stanięcia na czele rządu. Widać z dystansu, że Morawiecki szykowany był na premiera już w połowie ubiegłego roku. Taki charakter miała jego prezentacja na lipcowym kongresie w Przysusze. Zapewne miał zastąpić Szydło wczesną jesienią.

Jego los był jednak sprzęgnięty z losem ustaw sądowych. Nieoczekiwane weta Andrzeja Dudy wymusiły na Kaczyńskim przesunięcie wymiany. Siadając z prezydentem do negocjowania nowych ustaw sądowych, PiS jedynie pozorował „rekonstrukcję”, podsuwając kolejne jej niby-warianty. Ale gdy tylko udało się rozwiązać problem z sądownictwem, od razu wpuszczono do Kancelarii Premiera Mateusza Morawieckiego, który najprawdopodobniej był tylko pionkiem w rozgrywce, gdyż – na co wskazywało jego otoczenie – był szczerze zdziwiony momentem powołania, a tekst exposé pisał na kolanie. Kaczyńskiemu musiało zależeć, aby brudne odium „reformy sądów” pozostało przy Szydło i nie obciążało następcy.

Z zamówionych przez PiS badań wynikało bowiem, że Morawiecki był jedynym kandydatem na premiera, który dawał jakąś nadzieję na poszerzenie elektoratu o politycznie umiarkowaną klasę średnią. A zarazem, wbrew pozorom i pierwszym reakcjom, nie ustępował Szydło pod względem popularności wśród wyborców PiS, którzy musieli mieć tylko trochę czasu na nadążenie za prezesem PiS. Zmiana rządu nie była więc aż takim ryzykiem, jak sądziło wielu komentatorów.

Ostrożniej niż kąpany w gorącej wodzie Sroczyński zareagowały sprzyjające Morawieckiemu środowiska umiarkowanej republikańskiej prawicy. Krzysztof Mazur i Piotr Trudnowski z Klubu Jagiellońskiego dostrzegli „dobrą zmianę w dobrej zmianie”, lecz obwarowali ją szeregiem zastrzeżeń. Bo Morawieckiemu nie wystarczy po prostu być. Musi teraz zbudować własne polityczne zaplecze. „Zabrać zapałki z rąk rewolucjonistów” i ucywilizować zbójeckie reguły ustanawiania prawa. Wreszcie wykazać się sprawnością rządzenia. Dopiero wtedy – stwierdzali autorzy – Morawiecki naprawdę wejdzie na ścieżkę sukcesji.

Takie opinie przeważały w okołopisowskim gołębniku. Morawiecki jest bowiem kolejną polityczną reinkarnacją Jana Rokity czy Kazimierza Marcinkiewicza. Nadzieją dla wąskiego odłamu polskiego konserwatyzmu, który od lat dusi się w rewolucyjnych oparach PiS, lecz mimo wszystko dzielnie trwa, mając nadzieję, że inna prawica będzie w końcu możliwa. Na razie jednak umacnia tę istniejącą.

Głowa z innego korpusu

Istnieje nieusuwalna komentatorska pokusa, aby każdy polityczny ruch Jarosława Kaczyńskiego wpisywać w ramy wielkiego planu. Jest bowiem prezes wedle zbanalizowanego stereotypu „wielkim strategiem, który planuje dziesięć ruchów naprzód”. Inaczej niż jego polityczni rywale, nigdy nie podejmuje decyzji ot, tak sobie. Pod wpływem własnego kaprysu, czyjejś sugestii, ostatniego sondażu. Zawsze istnieje tajemnicze drugie dno.

Jak każdy mit, także ten oparty jest na realistycznym szkielecie. O tym, że Kaczyński uwielbia polityczne gry, wiadomo od zawsze. Kiedyś lubił nawet publicznie o nich opowiadać, chełpiąc się własną techniką. Tyle że nawet z jego własnych opisów wyłaniały się gierki bliższe nie szachom, lecz bilardowi. Z mocnym uderzeniem, kombinacją z rykoszetem.

PiS w obecnym kształcie nie jest efektem żadnego planu. W czasach Porozumienia Centrum Kaczyńskiemu nawet nie śniła się partia ludowo-populistyczna. Również zakładając PiS w 2001 r., raczej nie przypuszczał, jakimi żywiołami będzie władać półtorej dekady później. Decydował zwykle przypadek.

„Polska solidarna” pojawiła się na sztandarach tylko dlatego, że z kampanii prezydenckiej 2005 r. wycofał się Włodzimierz Cimoszewicz i trzeba było mocniej uderzyć w Tuska. W tym samym celu wynegocjował Kaczyński poparcie Radia Maryja. Leppera wziął na koalicjanta, gdyż nie miał sensownej alternatywy poza oddaniem władzy. A jak już wziął, to skonsumował wraz z wyborcami. Taktycznie obłaskawiał później elektorat nostalgii za PRL, utwardzał polski tradycjonalizm i katolicyzm, nęcił odradzające się w młodym pokoleniu nacjonalizmy. Brał, co było pod ręką, i włączał do projektu. Aż stał się tym, kim jest dzisiaj. I jak można się dowiedzieć od medialnych rekonstruktorów prezesowskiej duszy, nawet teraz zachowuje wobec własnej formacji sporą dozę inteligenckiego dystansu.

Jakże więc teraz pogodzić ów wieloletni proces samoistnego politycznego stawania się z namaszczaniem „delfina”? Testament z Morawieckim w roli głównej to przecież konstruktywistyczne zuchwalstwo. Propozycja przykręcenia nowej głowy do starego korpusu. W ogóle zresztą doń niepasującej.

Zrozumiały jest podziw prezesa dla młodszego o pokolenie polityka, oczytanego i obytego w świecie, swobodnie władającego kilkoma językami, którego bez wstydu można wysłać do dowolnej europejskiej stolicy. Potwierdzałoby to tylko ów inteligencki dyskomfort wywołany obcowaniem z partyjnymi personami pokroju Błaszczaka. Czym innym jednak podziw, czym innym zaś metoda polityczna.

W przypadku Kaczyńskiego ona zawsze opierała się na posłusznych dworzanach. Równocześnie nakazując trzymać na dystans przygodnych stronników, pasażerów na gapę, inteligenckich obieżyświatów. Pierwsi stanowili o sile partyjnego monolitu. Drudzy jedynie bywali przydatni. Można ich było obdarować stanowiskiem, zaszczycić wielogodzinną pogawędką o polityce i historii, uczynić w kampaniach eksponatami pisowskiej normalności. Spekulacja z Morawieckim w roli następcy rozbija tę logikę w pył. I dlatego jest ona wątpliwa.

Stwórca jest jeden

Zresztą nawet jeśli założyć, że Kaczyński istotnie nosi się z taką intencją, jeszcze trudniej wyobrazić sobie praktyczną jego realizację. Takie operacje nie zdarzają się ani w partiach demokratycznych, ani zamordystycznych.

W większości normalnych europejskich partii wymiana przywództwa następuje po przegranych wyborach. Liderzy przeważnie sami odchodzą, aby uniknąć bolesnych wewnętrznych rozliczeń. Niektórzy przywódcy otwierają przetarg na sukcesora tylko po to, aby poznać rywali i następnie ich osłabiać.

Entuzjaści opowieści o delfinie prezesa Kaczyńskiego najwyraźniej jednak zakładają, że PiS jedynie z nazwy jest partią demokratyczną. Co nie jest dalekie od prawdy. To jedyne ugrupowanie w Polsce (nie licząc nieboszczki Samoobrony), gdzie prezes rozdaje delegatom projekt nowego statutu i bez czytania poddaje go pod głosowanie. Jedyne, którego przywódca praktycznie żyje z członkowskich składek. Gdzie formalne stanowiska w statutowych gremiach traktowane są jako źródło prestiżu, a nie faktycznych wpływów. Gdzie struktura partyjna nie opiera się na organizacjach wojewódzkich, tylko jest odwzorowaniem mapy 41 okręgów wyborczych.

Max Weber pisał, że taki model przywództwa prowadzi do „duchowej proletaryzacji” partii. Zniszczone zostają hierarchie i naturalna elita przywódcza („klika”). Liczy się bowiem wyłącznie charyzma przywódcy. Pół wieku później analizująca skrajnie wodzowskie ruchy totalitarne Hannah Arendt doszła do wniosku, że brak kliki uniemożliwia jakąkolwiek sukcesję. Kontrolujący wszystkie pasy transmisyjne wodzowie nie mają już bowiem potrzeby interesować się tą kwestią. Zaczadzeni własną omnipotencją ulegają złudzeniu, że mogą wskazać kogokolwiek i kiedykolwiek. Zwykle to jednak ich pomazańcy pierwsi padali ofiarą brutalnych rozgrywek o sukcesję. Bodaj jedyny współczesny przypadek przeczący tej regule miał miejsce w Chinach po rezygnacji Deng Xiaopinga.

Umierający Piłsudski życzył sobie, aby prezydenturę objął po Ignacym Mościckim najbliższy mu Walery Sławek. Śmigłego-Rydza widział na czele armii, lecz zalecał trzymać jak najdalej od spraw politycznych. Odejście Marszałka wyznaczało jednak kres jego panowania. Mościcki z Rydzem zawiązali sojusz w celu odsunięcia Sławka. Ten, ostatecznie już zmarginalizowany, zakończył życie samobójczym strzałem. Posłuszeństwo wypowiedziano Marszałkowi natychmiast po jego śmierci. Choć nie zostawił testamentu specjalnie trudnego do realizacji ani też nie zaskoczył żadnym egzotycznym scenariuszem burzącym wewnętrzną logikę obozu.

Na tym tle opcja sukcesji Morawieckiego byłaby trzęsieniem ziemi. Zamachem na swoistość pisowskiego świata, która zwykle zadziwiała przygodnych obserwatorów. „PiS to system stworzony od początku do końca przez Kaczyńskiego. System, czyli pełny, całkowity, samowystarczalny, koherentny i jedyny w swoim rodzaju świat. Rodzaj second life’u” – pisał po zakończeniu krótkiej przygody z PiS politolog Marek Migalski. Wskazując przy tym na opaczność reguł tego świata, gdzie – jak pisał – słowo „tak” przeważnie oznacza „nie”, awanse bywają zapowiedzią klęski, zachęta prezesa do wyrażenia opinii jest śmiertelną pułapką, a ten sam pogląd w jednych okolicznościach może być prawdziwy, w innych zaś sprowadza na człowieka kłopoty. Puentował Migalski: „Kaczyński jest owego świata stwórcą. On go zapoczątkował, dał mu życie, wyznaczył reguły, a obecnie utrzymuje go przy życiu. On też zdecyduje o jego końcu – samodzielnie, autokratycznie i w pełni suwerennie”. A jak wiadomo, stwórca nie potrzebuje następcy.

Sam prezes bez wątpienia zdaje sobie zresztą sprawę z unikalności partyjnego ekosystemu. Od lat nagabywany o delfina, zwykle wykręcał się, że nie jest królem francuskim. Choć pięć lat temu raczył żartobliwie określić cechy kandydata: „Stosunkowo młody, ale niezbyt młody, bardzo przystojny i musiałby realizować nasz program”. Zaraz wszakże prostując, że to „abstrakcja”. Półtora roku temu zakomenderował Radzie Politycznej PiS, że jeśli coś mu się stanie, sprawy partyjne powinien przejąć Joachim Brudziński, będący uosobieniem niemal wszystkich pisowskich zalet i wad. W rozmowie z onet. pl Kaczyński trzeźwo jednak zastrzegł, że „nie jest rzeczą właściwą, aby odchodzący prezes sugerował, kto ma przejąć schedę”. Choć mimo wszystko życzyłby sobie, aby zastąpił go „ktoś o długim życiorysie politycznym, i to życiorysie całkowicie jednoznacznym”. Akurat tych dwóch zalet Mateuszowi Morawieckiemu spektakularnie brakuje.

Jak więc traktować błyskotliwą karierę nowego premiera? Wbrew pozorom nie ma w niej niczego niezwykłego. Kaczyńskiego z Morawieckim łączy klarowna zależność: jeden jest dysponentem drugiego. Już mistrz Machiavelli zalecał księciu przed czterema wiekami, jak powinien układać taką relację. „Aby minister pozostał dobrym, powinien także książę myśleć o nim, obsypując go zaszczytami i bogactwami” – pisał florencki mędrzec. „(…) aby obfitość uzyskanych zaszczytów i obfitość bogactw wykluczała pragnienie innych zaszczytów i bogactw i aby obfitość urzędów kazała mu obawiać się zmian; pozna więc, że nie może obejść się bez księcia. Tacy książęta i tacy ministrowie mogą sobie wzajemnie ufać, gdy zaś jest inaczej, to zawsze w końcu i jeden, i drugi źle na tym wyjdzie”.

Polityka 2.2018 (3143) z dnia 09.01.2018; Polityka; s. 16
Oryginalny tytuł tekstu: "Książę i minister"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną