Gdy ten numer POLITYKI trafi do państwa rąk, być może wreszcie dokona się „rekonstrukcja rządu” i będzie już wiadomo więcej o faktycznej pozycji Mateusza Morawieckiego. Ostatnie doniesienia nie były specjalnie budujące dla jego sympatyków. Oczekiwano raczej podstawowej korekty w kilku oczywistych resortach. O rządzie choćby półautorskim nie było już mowy.
Po nominacji Morawieckiego niektórzy jego zwolennicy mieli nadzieję, że to PiS będzie teraz dopasowywać się do nowej konstrukcji politycznej. Było inaczej: to premier dopasowywał się do otoczenia. Legalizował się w elektoracie radiomaryjnym, układał z radykałami od Macierewicza, z frakcją Zbigniewa Ziobry, bez słowa sprzeciwu przełknął Marka Suskiego na czele swego gabinetu politycznego. Choć trudno przecież o figurę bardziej ośmieszającą jego aspiracje. Dawał wreszcie premier zadość pisowskim ortodoksjom – na przekór oczekującym rozluźnienia gorsetu ideologicznego, a nawet własnemu ojcu w sprawie uchodźców.
Wiele więc wskazuje, że popularna opowieść o „delfinie prezesa” jest tylko medialną klechdą. Być może zresztą świadomie podsycaną przez otoczenie Jarosława Kaczyńskiego. Modernizacja kraju zostaje utożsamiona z modernizacją prawicy. Polska Kaczyńskiego stopniowo przechodzi w Polskę Morawieckiego.
Wizerunkowy majstersztyk. Ale w świecie realnej polityki – raczej złudzenie i nonsens.
Delfin na warunkowym?
Opowieść o delfinie jest ponadpartyjna. Jej wyznawców (i zarazem przeważnie entuzjastów) spotkamy po obu stronach politycznej barykady. Odporne pozostają jedynie skrajności. Czyli środowiska reprezentujące „twardy” PiS, które nie wyobrażają sobie prawicy bez Kaczyńskiego. Z kolei pryncypialni przeciwnicy PiS redukują Morawieckiego do roli kolejnej karty z talii prezesa.