Mariusz Błaszczak złogi macierewiczowskie w Ministerstwie Obrony czyści metodycznie. Na zimno, bez emocji i zbędnych komentarzy. A przecież ofiarą bezwzględnych czystek nie padają agenci „totalnej opozycji”, lecz strażnicy pisowskiej ortodoksji. Do takiej roboty trzeba mieć stalowe nerwy. Ale Błaszczak to przecież profesjonalista w każdym calu.
Jeszcze dwa lata temu trąciłoby to herezją, lecz dziś widać wyraźnie, że z perspektywy prezesa PiS wyższość Błaszczaka nad Macierewiczem jest bezdyskusyjna. Nie tylko z uwagi na życiorys prosty jak drut, pozbawiony jakiegokolwiek politycznego zakrętu i podejrzanych afiliacji. Kluczowy okazał się brak wszelkich zobowiązań nowego ministra obrony wobec kogokolwiek poza prezesem. Tym samym nic go nie ogranicza.
Nigdy zresztą nie miał w PiS swoich ludzi, gdyż wiążą się z tym przykre obowiązki. Przede wszystkim trzeba o nich dbać. A to już może być ryzykowne. Bo co zrobić, gdy powinności wobec własnego zaplecza nagle kolidują z powinnościami wobec pryncypała? Spadająca głowa nazbyt pewnego siebie Macierewicza dowodzi, że w PiS nie ma świętych krów. Na szczęście można być pewnym, że Błaszczak nigdy nie będzie miał swojego Misiewicza. Wystarczy, że Kaczyński ma swojego Błaszczaka. Ważnych spraw nie należy komplikować.
Nie ma też swojej gazety, która rozkręci w jego obronie hałaśliwą kampanię szkodzącą całemu obozowi. Nie jest ojcem chrzestnym dziecka ważnego redaktora. Nie stoją za nim fanatyczne kluby. Trudno byłoby pewnie znaleźć choć jednego wyborcę PiS szczerze uwiedzionego przymiotami Błaszczaka. Zresztą nawet w rodzinnym Legionowie, gdzie zaczynał jako samorządowiec, nigdy nie stroił się w szaty dobrego wujka. Nie postawił symbolicznego peronu będącego dowodem jego lokalnej chwały. A jeśli jego biuro poselskie stanowi dla mieszkańców tej podwarszawskiej miejscowości jakikolwiek punkt odniesienia, to głównie dlatego, że pod tym samym adresem przyjmuje weterynarz.