Palące się odpady to bardzo szary biznes. Zakłada się składowisko, a właściwie punkt recyklingu, bo wtedy nie trzeba zgód środowiskowych. Na papierze spełnia się wymagania. W projekcie są więc linie do segregacji odpadów i zabezpieczenia ekologiczne. Samorządy powiatowe wydają pozwolenia przeważnie najpierw na rok, potem na 10 lat. I rusza taśma ze śmieciami.
Za jedną tonę właściciel składowiska dostaje od 150 do ponad 1 tys. zł – w zależności od rodzaju towaru. Śmieci z importu są jeszcze droższe, a najwięcej można skasować za chemikalia z Europy. Ich przywóz wymaga specjalnych zezwoleń, a potem podlega kontroli, dlatego tzw. importerzy wybierają dziki wariant. Beczki trafiają na nielegalne, często skryte place oraz działki leśne czy nadrzeczne. Właściciel działki to wynajęty słup. O takich składowiskach dowiadujemy się dopiero, gdy beczki z chemikaliami tracą szczelność. Niedawno w jednym z polskich lasów znaleziono beczki z ulatniającym się chlorem. Do kogo należały, nie ustalono.
Na legalnych i nielegalnych składowiskach recyklingiem mało kto się przejmuje. Jest za drogi i się nie opłaca. Tak naprawdę to zwykłe wysypiska śmieci, na których góra odpadów rośnie i rośnie, a kiedy na placu brakuje już miejsca na nowy towar, wybucha pożar. Właściciel upiera się, że to samozapłon, wytworzył się metan, taki przypadek.
Dziki rynek
W tym roku wybuchło już ponad 70 pożarów na placach z odpadami. Najwięcej w kwietniu i maju. Paliło się m.in. w Policach, Radomiu, Trzebini, Gorlicach, Jeleniej Górze. W Jastrzębiu-Zdroju w marcu i kwietniu wybuchły cztery pożary. W Gorzowie Wlkp. w marcu paliło się dwa razy. W maju zapłonęło dzikie wysypisko w Garczegorzu pod Lęborkiem (opony i plastik). A potem Glebnia, Zgierz, Wszedzień. Na początku czerwca m.