Ostatnia niedziela maja, słoneczne południe, na mieleckim placu Armii Krajowej odbywa się przysięga wojsk obrony terytorialnej. Ministra obrony brak, premier przysłał list, za to tuż przy ozdobionej na biało-czerwono mównicy pręży się Antoni Macierewicz, który przyjechał w towarzystwie swego słynnego doradcy, asystenta, 22-letniego Edmunda Jannigera. Po odebraniu należnych hołdów sam płomiennie przemawia, mówiąc m.in., że żołnierze WOT są „sercem i duszą Wojska Polskiego”.
Macierewicz tu, Macierewicz tam. Odkąd na początku maja Jarosław Kaczyński trafił do szpitala, nie ma dnia, by były szef resortu nie dał o sobie znać. Niemal codzienne wizyty w mediach (od Radia Maryja po Wirtualną Polskę), konferencje i spotkania z wyborcami, rytualne nagrody odbierane od mediów wiernego Tomasza Sakiewicza (tym razem „Osobowości roku” TV Republika), przeplatane kolejnymi rewelacjami o rzekomych przyczynach katastrofy smoleńskiej, oczywiście bez pokazania dowodów. „Macierewicz przyjeżdża limuzyną ministra, ma ochronę jak minister, gabinet jak minister, przemawia na przysiędze jak minister. PiS ma dwóch ministrów obrony! Zupełna operetka!” – komentował na Twitterze wiceszef PO Tomasz Siemoniak.
Na oficjalnym papierze do korespondencji Macierewicz przedstawia się jako „minister obrony” i tylko zakres dat (2015–18) wskazuje, że w przypadku jego pracy na tym stanowisku powinno się używać czasu przeszłego. Więc właściwie można by powiedzieć, że w mediach jest tylko jeden minister obrony. Nie jest nim bynajmniej Mariusz Błaszczak, który w porównaniu ze swoim poprzednikiem w mediach nie istnieje – od czasu nominacji na początku stycznia sporadycznie wypowiada się publicznie. Za to Macierewicz bryluje.
Hieny gryzą, noga tupie
Jeszcze kilka tygodni temu sprawy miały się zupełnie inaczej.