Do zatrzymania Igora Stachowiaka doszło 15 maja 2016 r. na wrocławskim rynku. Rok później sprawę ujawnił w głośnym reportażu telewizyjnym Wojciech Bojanowski z TVN 24. Pokazał m.in. film z monitoringu miejskiego i policyjnej kamery umieszczonej w paralizatorze. Cała Polska zobaczyła policjantów szarpiących na rynku młodego mężczyznę, duszących go i rażących taserem. Potem na komisariacie przy ul. Trzemeskiej ponownie użyto paralizatora. Chłopaka poniżano i pastwiono się nad nim. A potem ofiara policyjnej interwencji straciła przytomność i już jej nie odzyskała.
Policjanci zamiatali pod dywan
Do Macieja Stachowiaka, ojca Igora, policjanci dotarli z informacją, że jego syn zmarł na komisariacie. Nikt mu nic nie zrobił, po prostu spadł z krzesła i się zabił. To był pierwszy z fałszywych tropów podsuwanych w tej sprawie przez policjantów. Komendant główny policji Jarosław Szymczyk dopiero z telewizji dowiedział się, że rok wcześniej doszło do policyjnej interwencji zakończonej śmiercią zatrzymanego. A przynajmniej tak twierdził.
Śledztwo w sprawie tej śmierci ślimaczyło się, bo policjanci długo nie przekazywali prokuraturze dowodów. Postępowanie przeniesiono z Wrocławia najpierw do Legnicy, potem do Poznania. Po wielu miesiącach prokuratura zdecydowała się postawić w końcu zarzuty, ale tylko czterem funkcjonariuszom biorącym bezpośredni udział w interwencji. Akt oskarżenia nie objął innych policjantów z komisariatu przy Trzemeskiej ani ich przełożonych, którzy powinni ponosić odpowiedzialność za brak nadzoru.