Artykuł w wersji audio
Po lewej stronie jest dziś dużo życia, wiele środowisk, wielu młodych jeszcze ludzi, którzy realny socjalizm znają głównie z książek i opowiadań rodziców. Pozbawieni tych obciążeń zdołali skonstruować własny język ideologicznego opisu świata. Lewica dysponuje własnym obiegiem informacyjnym oraz szerokim dostępem do popularnych mediów. Ma swoje stowarzyszenia, think tanki i mniej lub bardziej sformalizowane ruchy społeczne. Pisze, tłumaczy i wydaje ważne książki. Funkcjonuje w międzynarodowym obiegu. Potrafi zdobywać pieniądze na działalność. Wreszcie organizuje się w ramach partii politycznych. Niezbyt może licznych, ale opartych na oddolnym zaangażowaniu.
Brakuje lewicy właściwie tylko jednego – wyborców.
Dysproporcja jest uderzająca. Partia Razem, dosyć powszechnie uważana za najbardziej miarodajnego przedstawiciela „autentycznie lewicowej” tożsamości, zbiera w sondażach mniej więcej tyle poparcia, co kolejne inicjatywy Janusza Korwin-Mikkego. Na dobrą sprawę należałoby więc adekwatnie ją traktować jako fenomen może i barwny, lecz w gruncie rzeczy nieznaczący. Rzecz raczej dla pasjonatów, szperaczy, politycznych nerdów. Jest jednak inaczej: owa wyborczo nieistniejąca nowa lewica zaprząta swym nieistnieniem ogromną część uwagi opinii publicznej. Więcej mówi się i pisze tylko, co zresztą zrozumiałe, o rządzącym PiS.
Dojmująca słabość
Jeszcze większym paradoksem okazała się tegoroczna eksplozja sondażowa SLD. Bagatelizowana i traktowana z jawną pogardą partia Czarzastego znienacka wyprzedziła lewicową konkurencję o kilka długości. Choć o Sojuszu było od ostatnich wyborów idealnie cicho, podczas gdy problemy Adriana Zandberga, Barbary Nowackiej i Roberta Biedronia roztrząsał w tym czasie cały medialny światek.
Ostatnio odżyły mimo wszystko nadzieje, że zapowiadana inicjatywa Biedronia wreszcie odwróci fatum i przywróci właściwy porządek rzeczy po lewej stronie. Lecz nawet względna konkretyzacja planów prezydenta Słupska nie wywołała sondażowego zawrotu głowy na miarę podtrzymywanego od miesięcy medialnego szumu.
Skąd więc tak dojmująca słabość lewicy? Krąży wiele interpretacji przyczyn tego fenomenu. Bywa tłumaczony konserwatywną naturą polskiego społeczeństwa i wpływami Kościoła. Głębokimi podziałami klasowymi, które lewicowej inteligencji uniemożliwiają dotarcie do klas ludowych. Również nawykami pokoleniowymi: starsi raczej chodzą na wybory, młodsi już niekoniecznie.
Nie brakuje też uzasadnień stricte politycznych. To SLD miało przed laty zniszczyć naturalną lewicową tkankę. Utopić w cynicznym projekcie partii władzy społeczną wrażliwość lewicy, jej idealizm i szczerą chęć niesienia pomocy najsłabszym, skompromitować lewicowe wartości na długie lata. A potem gruzowisko po Millerze i Kwaśniewskim zaanektował Kaczyński, który kilkoma nośnymi posunięciami przeciągnął na prawą stronę socjalny elektorat.
Bez naturalnego zaplecza społecznego trudno więc ideowej lewicy cokolwiek ugrać. Choć zarazem – co podkreślają życzliwi jej komentatorzy – sama sobie też nie potrafi pomóc. Bo gdyby poszczególne jej środowiska nie pielęgnowały swej tożsamości aż tak pryncypialnie, łatwiej byłoby stworzyć wspólną listę i zawalczyć o realny wpływ na Polskę.
Z większości dyskusji mimo wszystko przebija jednak względny optymizm: neoliberalna hegemonia już upadła, populiści wcześniej czy później stracą powab, a wtedy nadejdzie czas wielkiej lewicowej korekty globalnego ładu. Ufność w ten scenariusz jest wystarczająco silna, aby utrzymać nadzieję, że lewicowy projekt również w Polsce wreszcie kiedyś się domknie.
Bo do tej pory nigdy się nie domykał. Jeśli spojrzeć wstecz, to nie było jeszcze w Polsce lewicy ideowo spełnionej. Za każdym razem, jeśli już osiągała historyczne sukcesy, to za cenę sprzeniewierzenia się pierwotnej doktrynie. Najpierw ważniejsza od socjalistycznej utopii okazała się niepodległość. Później – liberalna demokracja i wolnorynkowy kapitalizm. Niby udawało się poprzednim pokoleniom szczęśliwie dobiec do celu i realizować wielkie wspólnotowe wyzwania, zawsze jednak za cenę daleko idących ideowych kompromisów, które po latach okazywały się kompromisami zgniłymi, a czasem i zdradą ideałów.
Piłsudski od początku nie ukrywał, że traktuje socjalistyczną utopię instrumentalnie. Była w jego rękach politycznym narzędziem w walce o odzyskanie własnego państwa. Choć w ówczesnym PPS przeważał raczej pogląd odwrotny – że to niepodległość miała przysłużyć się wyzwoleniu świata pracy. I co prawda II RP u swego zarania zdołała wprowadzić niezwykle postępowe jak na tamte czasy prawodawstwo, to w kolejnych latach – za sprawą samego Marszałka – ewoluowała ku prawicowej dyktaturze. A niektórzy z dawnych towarzyszy Marszałka, którzy nie godzili się z kierunkiem ewolucji, zostali osadzeni w twierdzy brzeskiej.
Ale już Jacek Kuroń nigdy nie wyrzekł się lewicowych ideałów. Przez całe życie pozostawał w ciągłym ruchu, nieustannie zmieniał środki działania, formułował co rusz to nowe, doraźne cele, lecz zawsze chodziło o to, aby na końcu czekały wolność i sprawiedliwość. Był ostatnim romantycznym polskim bohaterem, jednym z ojców założycieli III RP, politykiem powszechnie szanowanym i uhonorowanym najwyższymi orderami. A zarazem człowiekiem u kresu życia głęboko nieszczęśliwym, rozdzieranym wyrzutami sumienia, biorącym odpowiedzialność za wszystkie błędy i ofiary transformacji.
Cierpkie sukcesy przeważnie nie dawały polskiej lewicy powodów do dumy. Rodziły rozliczne paradoksy. Kręte ścieżki, po których latami wędrował kult Piłsudskiego, ostatecznie zaprowadziły Marszałka na sztandary nacjonalistycznej prawicy. Obecna Polska coraz bardziej przypomina zresztą karykaturę II RP po zamachu majowym, powiela część ówczesnych haseł i sloganów. Z kolei dziedzictwo pokolenia marcowych „komandosów” i KOR niemal w całości należy dziś do obozu liberalnego, czerpiącego dumę z dorobku III RP.
Czy mogło jednak stać się inaczej? Przykre paradoksy zwykle skłaniają do pisania historii alternatywnej. Do roztrząsania „co by było gdyby”. Obecna lewica próbuje więc odnaleźć bardziej prawowitych przodków pośród tych, których historia wyrzucała na rozmaitych wirażach. Jak wciąż przywoływana w niektórych kręgach Róża Luksemburg z jej ideą demokratycznego socjalizmu, bezkompromisowo odrzucająca zarówno ideę niepodległości, jak i leninowską koncepcję dyktatury partii.
Zresztą Róża Luksemburg, wbrew rozpowszechnionym stereotypom, wcale nie była zaprzysięgłym wrogiem polskości. W wolnych chwilach zdarzało jej się ponoć relaksować lekturą „Pana Tadeusza”. Jeśli fundamentalnie odrzucała ideę państwa polskiego, to dlatego, że widziała w nim przede wszystkim przyszłe narzędzie klasowego ucisku, gardząc „burżuazyjną demokracją” i bagatelizując pożytki z wolności od ucisku narodowego. A przy tym twierdziła, iż trzeba się liczyć z ekonomicznymi realiami. Skoro na ziemiach polskich utrwaliły się trzy odmienne systemy gospodarcze, powrót do jednolitej struktury nie jest już możliwy, więc należy odegnać pokusę przywracania dawnych granic. Podobne doktrynerstwo, łamane przez ekonomizm, powraca i dziś w niektórych lewicowych diagnozach.
Wolnościowe wartości
Znacznie popularniejszym sposobem odzyskiwania korzeni przez dzisiejszą lewicę jest rewizja dorobku bliższego im pokolenia ojców założycieli III RP. Najpierw była negatywna ocena skutków transformacji ekonomicznej, która z czasem zaczęła prowadzić do podważenia całej ideowej ewolucji polskiego pokolenia ’68.
O ile umiarkowane w sądach środowisko „Krytyki Politycznej” jeszcze dekadę temu wskazało Jacka Kuronia jako swego ideowego patrona (obok Stanisława Brzozowskiego), w oczach młodszej i bardziej pryncypialnej lewicy Kuroń przeważnie uchodzi już za postać w najlepszym razie przereklamowaną. Choć i niekiedy pojawiają się sugestie, iż to on jest głównym winowajcą transformacyjnego zła. Położył przecież w decydującym momencie na szali swą lewicową wiarygodność, przekonując solidarnościowe elity do poparcia wolnorynkowej terapii szokowej.
Najpełniej wyraził ten nurt krytyki nowych elit Michał Siermiński w ubiegłorocznej książce „Dekada przełomu. Polska lewica opozycyjna 1968–1980”. Młody badacz (rówieśnik III RP) uważnie prześledził ideowe ścieżki Leszka Kołakowskiego, Jacka Kuronia i Adama Michnika (autor słynnego eseju napisanego w 1977 r. „Kościół, lewica, dialog”), starając się zdekonstruować utarte mitologie. I bez wątpienia udało mu się wskazać rozliczne niekonsekwencje swych bohaterów. Lecz zarazem książka – wbrew intencji autora – ujawniła jałowość poszukiwań zaginionego lewicowego Graala. Owa wymarzona przez Siermińskiego inna i lepsza lewica – w domyśle: zawieszeni gdzieś pomiędzy ówczesnymi sporami symetryści, wytrwale poszukujący recepty na demokratyczny socjalizm – ujawniała się co najwyżej śladowo i nie odcisnęła praktycznie żadnego stempla.
Także epoka realnego socjalizmu nie pozostawiła dzisiejszej ideowej lewicy żadnego spadku prowokującego do spekulacji „co by było gdyby”. Nie odnajdzie go również w wielkim micie Solidarności, integrującym w niemożliwym do rozsupłania splocie niemal wszystkie polskie tradycje. (To jedynie odległy od polskich realiów Günter Grass widział w obliczu Matki Boskiej na stoczniowej bramie rysy Róży Luksemburg).
Owa niemożność odnalezienia lewicowego Graala ma swoje konsekwencje. Obecne pokolenie lewicy zapewne nie miało innego wyjścia, jak zbudować swą tożsamość na negacji dorobku swych poprzedników. Inaczej bowiem nigdy nie wyszłoby z ich cienia. Stąd nieustający nawet teraz, w czasach rządów PiS, pęd do dalszego rozliczania transformacji. Młodzi lewicowcy odrzucają argument liberałów, że w 1989 r. nie było innej drogi, jak skoczyć na główkę w wolny rynek. Twierdzą, że to fałszywy mit albo wręcz cynicznie zakłamana narracja. Uważają, że istniała realna lewicowa alternatywa. Tylko jaka i któż miałby ją reprezentować? Tamten „solidarnościowy” projekt, podobnie jak w czasach pierwszego odzyskiwania niepodległości, również nie został domknięty.
Pierwsi polscy socjaliści byli inteligentami wywodzącymi się ze zdeklasowanej szlachty, i tak już pozostało. Pragnęli przemawiać do robotników, lecz najczęściej słuchali ich podobni im inteligenci. Owszem, jak pisał Andrzej Mencwel, sami również uważali się za „proletariat umysłowy”. Bo w tamtych czasach z niezależnej pracy umysłowej żyć można było jedynie na granicy głodu. Lecz ta wspólnota doświadczenia paradoksalnie nie przybliżała do zrozumienia potrzeb proletariatu. Osobistą nędzę inteligent bowiem uwznioślał, ubierał w etos „człowieka podziemnego”. I z tym większą wyniosłością „patrzył z góry na czerstwe fakty życia”.
Niemożność synchronizacji własnego pulsu z pulsem klasy robotniczej musiała rodzić narastającą wzgardę i pogłębiać skłonność do paternalizmu. I tak elitarny projekt popadał z czasem w absolutne sekciarstwo. Im bardziej zaostrzały się wewnętrzne doktrynalne spory, tym słabszy był wpływ na rzeczywistość. Alternatywą dla jałowej ortodoksji było szukanie kolejnych ideowych podpórek bądź zawieranie trudnych kompromisów.
Na dzisiejszą lewicę czyhają podobne pułapki. Jej liderzy deklaratywnie pragną docierać do współczesnego proletariatu, czyli wychodzić poza wielkie miasta i integrować „klasy ludowe”. Lecz znajdują wspólny język co najwyżej z wielkomiejskim prekariatem, z którym łączy ich wspólnota doświadczenia inteligenta na umowie śmieciowej. Ale już wyjście ku problemom klasy średniej zostałoby uznane za sprzeniewierzenie się lewicowemu etosowi. Za ideowy komfort przychodzi jednak płacić cenę stagnacji i narastających wewnętrznych sporów. Co stało się doświadczeniem Partii Razem. Jej początkowe nadzieje na stopniowe przejmowanie hegemonii po lewej stronie dawno się rozproszyły.
Pozostają więc trudne kompromisy. Koncepcja budowy szerokiego obozu lewicy nie ma wielkiego sensu bez pogodzenia się z SLD, co dla większości liderów byłoby kompromisem niezmiernie bolesnym, wręcz wymazującym istotną część tożsamości. Sprawa pozostaje więc otwarta. Z kolei lewicowa koalicja pod przywództwem Roberta Biedronia po ewentualnym sukcesie wyborczym zapewne byłaby skazana na współpracę z obecną opozycją liberalną. Co również dla sporej części aktywistów byłoby doświadczeniem bolesnym. Choć mimo wszystko innej drogi raczej nie widać. Chyba że poważnie rozważona zostanie sformułowana niedawno przez Rafała Wosia opcja zbliżenia lewicy do PiS.
Publicysta związany z POLITYKĄ na gościnnych łamach portalu gazeta.pl wezwał lewicę do wspólnej z Jarosławem Kaczyńskim budowy „demokratycznego socjalizmu”. Wychodząc z założenia, że z ubezwłasnowolnionymi przez wielki kapitał liberałami nigdy nie uda się zbudować sprawiedliwego ładu społecznego. Należy więc docenić wysiłki PiS na tym polu, podjąć ryzyko zbliżenia i następnie „udomowić” prawicę. Czytaj: zawrócić z autorytarnej drogi i nawrócić na wartości demokratyczne.
Jak do tej pory nie ujawnił się jednak publicznie jakikolwiek chętny do współpracy z PiS. Nie bez racji zarzucano za to Wosiowi zredukowanie lewicowości do czysto ekonomicznego wymiaru i pominięcie całego wachlarza wolnościowych wartości. A także iluzoryczność samego planu, jego oderwanie od życia i niebezpieczną naiwność. Bo jeśli już kogoś lewica miałaby „udomawiać”, to prędzej liberalne centrum, które stopniowo coraz śmielej przyjmuje katalog lewicowych wartości kulturowych, nabierając zarazem coraz większego sceptycyzmu wobec wolnorynkowej ortodoksji.
Rafała Wosia faktycznie dopadła dziecięca choroba lewicowości. Jak wielu przed nim zuchwale wyniósł teorię ponad życie. Naszkicował wizję idealnie mechanistyczną, a przez to oderwaną od realiów, ignorując zbiorowe odczucia, doświadczenia i namiętności. Nieświadomie atakując przy tym część fundamentu założycielskiego młodej lewicy. Zmusił ważnych lewicowych publicystów – bo prywatnej wypowiedzi Wosia ciężaru dodały bezwiednie gazeta.pl i POLITYKA – do opowiedzenia się: „Z każdym, byle nie z PiS”. W drodze do PiS Rafał Woś pozostał sam. I to jest dobra wiadomość, bo oba nurty kontestacji III RP, lewicowy i prawicowy, którym do tej pory zdarzało się wchodzić w podobne tony, ostatnio znów stały się sobie obce. Przynajmniej deklaratywnie. To istotne dla samookreślenia się nowej polskiej lewicy.