Żeby było jasne: smutne jest to, że instytucje wspólnotowe, tzn. Komisja Europejska i Parlament Europejski, były zmuszone skierować sprawę łamania praworządności w Polsce i na Węgrzech do Rady, czyli do przedstawicieli krajów członkowskich UE, z żądaniem przeprowadzenia kolejnych rozmów, a w sytuacji braku współpracy – wyciągnięcia konsekwencji. Zmusił je do tego kroku nie kto inny niż rząd PiS i rząd Fidesz, które demonstracyjnie nie przestrzegają ani prawa krajowego, ani unijnego.
Nigdy jeszcze artykułu 7 nie stosowano, więc poziom doświadczenia w tej mierze jest zerowy. Wątpliwe jest doprowadzenie procedury do końca, czyli do odebrania danemu rządowi głosu w Radzie, bo na pewnym etapie wymaga ona jednomyślności, a dwa bratanki już teraz zapewniają, że będą się wzajemnie bronić. Jednak sam fakt jej uruchomienia stawia i Polskę, i Węgry poza centrum decyzyjnym, osłabia prestiż, pozycję i wpływy.
Viktor Orbán przyjechał w zeszłym tygodniu do Parlamentu Europejskiego na debatę o sytuacji na Węgrzech, a ja miałam wrażenie déjà vu. Bo identycznie jak w debacie o Polsce, z obecnością Beaty Szydło czy Mateusza Morawieckiego, brawo bili mu europosłowie jego partii oraz eurosceptycy zasiadający po skrajnie prawej stronie sali plenarnej, angażujący się w rozbijanie Unii. Znowu więc było słychać entuzjazm członków partii, której grozi rozpoczęcie obserwacji przez niemiecki kontrwywiad, Alternative für Deutschland czy kolegów Marine Le Pen, wspieranych przez Moskwę. Dołączyło do nich PiS, na czele z posłem Legutką i jego wystąpieniem jak zawsze wyrażającym głęboką niechęć do przestrzegania wspólnego prawa i do przedstawicieli Unii w ogóle, a do Fransa Timmermansa w szczególe. Poseł Korwin-Mikke wprawdzie opuścił ławy Parlamentu Europejskiego (podobno dlatego, że przegrał proces z Michałem Bonim), ale w jego imieniu zbliżone bzdury bardzo głośno wykrzykiwał jego następca, który oczywiście bronił rządu Fideszu.