Artykuł w wersji audio
W pompatycznej retoryce rząd Mateusza Morawieckiego nie ma sobie równych. Jak mówił premier w swoim exposé, posiłkując się Wyspiańskim: „Polska to wielka rzecz”. Cytował też zresztą Piłsudskiego, Zamoyskiego, Kaczmarskiego i jeszcze paru innych klasyków wzniosłej polskości. Deklarował, że bierze na swe wątłe barki wielką spuściznę „tych, którzy przez stulecia naszą Rzeczpospolitą budowali pracą i krwią”. Czeka go zatem „wielkie zadanie i wielkie zobowiązanie”. Lecz warto dać mu szansę, skoro stawką w tej grze jest „Polska solidarna jak miłość, Polska prawa i sprawiedliwa, na pożytek nam i przyszłym pokoleniom, na chwałę Bogu”.
Oczywiście tak doniosłe cele należy osiągać wyłącznie ambitną polityką. Premierowi nie wystarczało dźwiganie Polski z mocno już obśmianych ruin po rządach PO. „Nie ma dla mnie ważniejszej sprawy niż odbudowanie tego, co straciliśmy w wyniku zaborów, w wyniku wojen, w wyniku komunizmu” – deklarował w swym pierwszym sejmowym wystąpieniu. „Teraz mamy w rękach unikalną szansę i nie możemy jej zmarnować. Dlatego właśnie polska polityka musi być ambitna. Dryfowanie czy płynięcie z prądem to nie jest nasze DNA”.
Wszystko to zawiera się w treściwym sloganie o „rządzie zmiany”. Wyciąganym przez propagandystów PiS za każdym razem, gdy trzeba się tłumaczyć z ruchów niekoniecznie zrozumiałych dla najwierniejszych wyborców. Zalecają więc, aby zacisnąć zęby i popierać tę coraz trudniejszą do określenia „zmianę”. Gdyż w przeciwnym razie zostanie ona cofnięta przez wrogów i znów „będzie tak, jak było”. Tym samym rząd sam w sobie staje się już „zmianą”. Nawet gdy zaczyna popadać w bezruch albo zajmuje się wyłącznie sobą.
Tylko czy wyborca w nieskończoność będzie akceptował tę dialektykę? Takie obawy zaczynają już krążyć na zapleczu władzy. Czasem słychać, że zanika azymut i coraz trudniej się zorientować, dokąd zmierza „dobra zmiana”.
Rutyna premiera
Jeśli Morawiecki, przejmując pałeczkę po Beacie Szydło, miał wnieść więcej modernizacyjnego sznytu, to obietnica nie została zrealizowana. Premier spełnia się głównie w licznych przemówieniach, w których uprawia samochwalstwo i manipuluje liczbami. Materiałem wyjściowym są jednak wyłącznie mocno już zużyte pomysły z początku kadencji oraz powtarzane do znudzenia dotychczasowe osiągnięcia (przeważnie zmniejszenie luki VAT). O nowych pomysłach nic jednak nie słychać. Zresztą przez blisko rok funkcjonowania rząd Morawieckiego niemal wyłącznie kontynuował projekty wcześniej rozpoczęte.
Niektóre z nich oczywiście mieściły się w reformatorskim formacie. Co zresztą wzmacniano bombastycznym nazewnictwem mającym podkreślać ich dziejową wręcz rangę. Dostaliśmy więc „konstytucję dla biznesu” (czyli pakiet zmian ułatwiających życie przedsiębiorcom) oraz „konstytucję dla nauki” (reformę szkolnictwa wyższego Jarosława Gowina). Pretensjonalne określenia miały pewnie sugerować, że do tej pory owe obszary znajdowały się w stanie chaosu, pozbawione zasad i norm. To skądinąd paradoks, że rząd ustanawia wybranym grupom nieformalne „konstytucje”, jednocześnie dewastując konstytucję prawdziwą.
Kolejna istotna inicjatywa dopięta w ostatnim czasie to szykowany od dawna program Pracowniczych Planów Kapitałowych. I choć nie jest to kompleksowa odpowiedź na prognozowany rozpad systemu emerytalnego (do czego zresztą PiS w ogromnym stopniu się przyczyniło obniżeniem wieku przejścia na emeryturę), PPK przynajmniej starają się mierzyć z jednym z głównych problemów rozwojowych.
Niestety, to przykład odosobniony. Wiele opowieści (np. o samochodach elektrycznych) nie znajduje pokrycia w dotychczasowym dorobku jego rządu. Analizując go krok po kroku, dostrzeżemy co najwyżej dosyć rutynowe próby ogarniania rzeczywistości na miarę bieżących potrzeb i możliwości. Wiele z nich dyktowały zdarzenia, z którymi rząd musiał się w ostatnim czasie mierzyć – jak epidemia ASF, dotkliwa susza, plaga pożarów na wysypiskach śmieci. Sporo było jak zawsze legislacyjnej roboty przy implementacji unijnych reguł w prawie krajowym.
Dosyć konsekwentnie starano się popychać do przodu proces cyfryzacji, na razie głównie projektując udogodnienia dla obywateli w różnych obszarach (system powiadamiania o klęskach żywiołowych, zgłaszanie przez internet nowo narodzonych dzieci, e-recepty, internetowe konto pacjenta, e-dowody osobiste). Tworzono długofalowe strategie, niestety, wiele z nich (zwłaszcza zaprezentowana ostatnio strategia energetyczna przewidująca faktyczne odejście od farm wiatrowych) mija się z europejskimi trendami rozwojowymi. Powoływano nowe instytucje (Instytut Współpracy Polsko-Węgierskiej, Instytut Europy Środkowej, Polskie Laboratorium Antydopingowe, Fundusz Dróg Samorządowych). Proponowano rozmaite cząstkowe wsparcia (najwięcej na rynku mieszkaniowym, dla inwestorów i najemców). Najwięcej uwagi przyciągał oczywiście rollecoaster w sądownictwie oraz utrzymująca się wielka niemożność w uzbrojeniu polskiej armii. Poza tymi głównymi frontami rząd Morawieckiego robił mniej więcej tyle, ile robiły poprzednie rządy. Czyli sporo za mało, aby sięgnąć górnych diapazonów z exposé i innych premierowskich oracji.
Jest jednak jeden obszar, na którym rządzący faktycznie są innowatorami. To marketing i autopromocja. Weźmy na przykład osławioną „piątkę Morawieckiego” sprzed ponad pół roku. Pewnie coraz mniej wyborców jeszcze pamięta, co konkretnie znalazło się w pakiecie. I nic dziwnego, gdyż jego zawartość była średnio atrakcyjna: obniżka CIT, niższa składka ZUS dla małych firm, 300 zł wyprawki dla rodziców na rozpoczęcie roku szkolnego, dodatkowe 5 mld zł na budowę dróg oraz wstępna zapowiedź programu „Dostępność plus” znoszącego bariery niepełnosprawnym. Gdyby trafiły do obiegu publicznego w rozproszeniu, raczej wtopiłyby się w ogólne tło (może z wyjątkiem wyprawki szkolnej).
Takimi „piątkami” mogły się chwalić wszystkie poprzednie rządy. Nawet te niespecjalnie kreatywne i pracowite. Tyle że żaden z nich na to nie wpadł, łącznie z osławionym niegdyś duetem Tusk-Ostachowicz. „Piątka Morawieckiego” (podobnie jak wcześniej „plan Morawieckiego”) nakręciły wizerunek premiera jako dobrodzieja i wizjonera zarazem. Choć z pokryciem w faktach jest już znacznie gorzej.
Jak chwycić własny ogon
Cóż stanowi jednak prawdziwy tytuł do bycia „rządem zmiany”? Im dłużej trwa premierostwo Morawieckiego, tym trudniej to dostrzec. Szef rządu głównie specjalizuje się w połykaniu kolejnych żab. Stał się wręcz w tej dziedzinie koneserem. Najpierw zarządzając odwrót od ustawy o IPN, gdy trzeba było ratować stosunki z USA i dialog polsko-żydowski. Ostatnio przy wymuszonym przez Brukselę wycofywaniu się z czystki w Sądzie Najwyższym. Aktualnie premier przeżuwa konsekwencje absurdalnego wzmożenia godnościowego po ujawnieniu listu ambasador Mosbacher, którego był głównym adresatem.
W miarę sprawne usuwanie szkód, które PiS samo sobie wyrządziło, bywa zresztą przypisywane Morawieckiemu jako jego największa zasługa. Po usunięciu fatalnych zapisów w ustawie o IPN nawet pisano, że „stanął na wysokości zadania” i „dorósł” do swojego stanowiska. Dając podobno dowód swego realizmu, do czego udało mu się przekonać nawet samego prezesa Kaczyńskiego. PiS pod tym względem przypomina dawną PZPR z jej frakcjami „twardogłowych” i „liberałów”. Pierwsi nieustannie dokręcali śrubę, a drudzy ją luzowali. Społeczeństwo było więc żywotnie zainteresowane tym, aby „liberałowie” wzmacniali swą pozycję w wewnętrznym układzie władzy.
Tak samo Morawiecki, jako czołowy pisowski „realista”, ma za zadanie powstrzymywać ogólnie słuszne, lecz czasem zbyt daleko idące zapędy frakcji rewolucyjnej, kojarzonej z osobą Zbigniewa Ziobry. W tej osobliwej konstrukcji zupełnie pomija się to, co powinno stanowić esencję rządzenia, czyli zbudowanie silnego ośrodka władzy. Zamiast tego do pewnego stopnia uszlachetniona zostaje brutalna walka frakcyjna o wpływy i stanowiska, ustawianie swoich ludzi, przejmowanie kontroli nad spółkami Skarbu Państwa i agencjami publicznymi. Często słyszymy, że Morawiecki „umacnia” swoje wpływy, dzięki czemu jeszcze skuteczniej będzie zarządzać nawą państwową. Tak było nawet przy okazji afery KNF. Może i skompromitowała obóz rządzący, lecz – jak można było usłyszeć – najbardziej wygrany okazał się premier, który powołując nowego szefa nadzoru finansowego, odbił ten obszar z rąk swych wewnętrznych rywali. Per saldo Polska miała na tym zyskać, gdyż poszerzona została przestrzeń dla realistycznej polityki.
Drugim głównym obszarem aktywności premiera była kampania wyborcza. Pracowicie przemierzał więc Polskę wzdłuż i wszerz, czego nie robił żaden z jego poprzedników. Sam przecież w wyborach lokalnych nie kandydował (co okazało się problemem interpretacyjnym dla sądów, gdy zaczęto skarżyć wypowiedzi Morawieckiego w trybie wyborczym), zresztą władza centralna w ogóle powinna trzymać się jak najdalej od samorządowej. Premier tę regułę ostentacyjnie złamał, obiecując rządowe wsparcie „swoim” samorządowcom. Był to jaskrawy przykład ingerencji w autonomię samorządu. W warunkach totalnej polaryzacji nie ma to jednak większego znaczenia. Skoro PiS jest jedyną siłą służącą polskiej racji stanu, jego partykularne partyjne interesy zostają utożsamione z interesami narodowymi. Służąc swej partii, premier służy krajowi – i tak propagandowa opowieść się zamyka.
Tyle że w swojej krzątaninie coraz bardziej zaczyna przypominać psa próbującego złapać własny ogon. Jego ruchliwość jest pozorna. Gdzieś się zaciera zapowiadany w exposé (wzorem Piłsudskiego) „romantyzm celów”. Będący zaś drugą częścią równania „pozytywizm środków” to nic innego, jak rutynowe administrowanie państwem. I do końca kadencji nic już się nie zmieni, gdyż w przyszłym roku rząd pewnie będzie funkcjonować już wyłącznie w trybie wyborczym. Nawet zaplanowane posiedzenia Sejmu ograniczono do minimum, gdyż posłowie najwyraźniej już nie mają wiele do roboty. Modernizacyjne ambicje zgłoszone na początku kadencji i sygnalizowane przede wszystkim „planem Morawieckiego” zostały wygaszone. Miał być skok, jest hamowanie.
Oliwienie instrumentu
Przed podobnym problemem stawały zresztą wszystkie poprzednie prawicowe rządy. Od gabinetu Olszewskiego poczynając, który samozwańczo określał się jako „rząd przełomu”. Zapowiadano przyspieszenie przemian politycznych, forsowniejszą integrację ze strukturami Zachodu oraz nową politykę gospodarczą, rekompensującą bolesne skutki terapii szokowej Balcerowicza. Pod ogólnymi hasłami nie kryła się jednak żadna głębsza treść. Dotychczas realizowane reformy zostały wstrzymane, a niemrawy premier wytracał resztki energii w nieudolnie prowadzonych negocjacjach nad poszerzeniem koalicji. Na finiszu próbowano się ratować po amatorsku spartaczoną przez Macierewicza akcją lustracyjną, w wyniku której rząd upadł.
Niewiele lepiej było z pierwszymi rządami PiS (2005–07). Znów dominowały wielkie słowa o przełomie, wielkiej sanacji, rewolucji moralnej, IV RP. Ale projektowany zestaw środków był o wiele skromniejszy: powołanie CBA, likwidacja WSI, szeroka lustracja. Jeszcze gorzej było z realizacją tych postulatów, które wprowadzono w rewolucyjnej gorączce, urągając demokratycznym i profesjonalnym standardom. Już po roku rządzenia stało się oczywiste, że oczekiwany przełom nie nastąpi. Rząd Jarosława Kaczyńskiego dreptał więc w miejscu, korzystając z rozkręconej koniunktury gospodarczej. Realizacja projektu IV RP oddalała się w czasie, próbowano nawet szukać alternatywnych narracji uzasadniających wygaszanie rewolucji.
Jedną z takich prób stanowił głośny wtedy artykuł Michała Karnowskiego „Jarosław Kaczyński chce być żelaznym kanclerzem IV RP”. Zapamiętany po latach z powodu zawartych tam pokładów wazeliny, dziś zresztą prezentujących się dosyć niewinnie (zwłaszcza na tle obecnych dokonań braci Karnowskich). Ciekawszy był jednak zasugerowany w tekście dialektyczny zwrot. W charakterystycznej dla siebie poetyce autor utożsamił rewolucyjne cele PiS z doraźną praktyką rządzenia, która miała odtąd polegać na „oliwieniu instrumentu państwowego”. Nagle przestało więc chodzić o wielkie zmiany, nową wartością stała się pogardzana dotąd rutyna: narady ze współpracownikami, przegląd dorobku poszczególnych ministerstw, optymalizacja kalendarza spotkań premiera. Efekt tego artykułu okazał się jednak komiczny.
Nuda „zmiany”
W tamtym czasie PiS nie umiało jeszcze określić swojej wizji modernizacyjnej. Przez lata była to pięta achillesowa prawicy. Polska transformacja bazowała na modelu liberalnym, a miarą postępu było stopniowe przejmowanie rozwiązań sprawdzonych w świecie zachodnim. Dosyć powszechnie zresztą sądzono, że liberalizacja to proces jednokierunkowy i nieodwracalny. Dopiero wielki kryzys ekonomiczny podważył hegemonię liberalnego ładu, otwierając przestrzeń dla nowych koncepcji. Dotąd tromtadrackie hasło „Polska to wielka rzecz” nabrało siły, oferując samotnym i niepewnym przyszłości jednostkom schronienie w ramach wspólnoty. Indywidualne strategie życiowe zaczęły być wypierane przez kolektywizmy. Rysujący się nowy model rozwojowy wymagał choćby symbolicznej konsolidacji, co w polskich warunkach oznaczało wskrzeszenie haseł o wspólnocie narodowej. Tradycyjne kody kulturowe nie stanowiły już zatem przeszkody na drodze do rozwoju, teraz stały się istotnym czynnikiem wspierającym modernizację.
Z tych przesunięć zrodziła się obecna doktryna PiS. Z jednej strony czerpiąca z przedwojennego etatyzmu i korporacjonizmu, a więc sprzeczna z ideą postępu, która nie przewidywała powrotu do starych form. Z drugiej – śmielej od liberalnej wychodząca w przyszłość, usiłująca obezwładnić rozmachem wizji, skalą ambicji. Już nie należy więc obawiać się zmiany. Przestała być źródłem lęku, nie wymaga wyrzeczeń i nie nakazuje zaciskać pasa. I nie trzeba się ograniczać dla przyszłych pokoleń, nagroda jest natychmiastowa. Czekają przyjemności materialne (program 500 plus jako narzędzie wyrównywania spójności społecznej) oraz symboliczne („zwykły człowiek” staje się podmiotem zmiany, do czego prowadzi rozprawa z elitami).
Ale raz jeszcze okazało się, że przełożenie ideologii na konkret jest dla polskiej prawicy problemem. Powraca schemat z pierwszych rządów PiS: większość głównych obietnic wyborczych zostało zrealizowanych i nie bardzo wiadomo, co dalej robić. Wielka wizja nie została bowiem oparta na realistycznych kalkulacjach, służyła przecież głównie mobilizowaniu wyborców bądź uzasadnianiu brutalnej polityki podboju instytucji. Horyzont jej realizacji stopniowo się więc oddala. Zostają tylko doraźne przyjemności oferowane przez „dobrą zmianę”, choć i one zdążyły się już opatrzyć.
W roku wyborczym rząd pewnie dosypie grosza oraz spróbuje wywołać nowe igrzyska. Ale czy rozbudzi to emocje porównywalne z poprzednimi? Zwłaszcza że skala już ujawnionych typowych patologii polskiej polityki – upartyjnienia państwa, nepotyzmu, politycznej korupcji – zaczyna przewyższać wątpliwy dorobek rządzących. To robi większe wrażenie na Polakach niż majstrowanie przy ustroju państwa. Bo czy trzeba było aż takiej „zmiany”, skoro tak wiele zostało po staremu?